Widziałem ostatnio taką rysunkową historyjkę. Pani odziana jedynie w seksowną bieliznę wabi swojego samca do sypialni potrząsając zachęcająco kajdankami. Pan na ten widok natychmiast przerywa penetrowanie lodówki w poszukiwaniu kolejnego piwa i pozwala się przykuć do łóżka. Ona pochyla się nad nim i… wkłada mu do uszu słuchawki, nastawia w smartfonie playlistę „wszystkie piosenki konkursu Eurowizji”, a sama ubiera się i wychodzi z domu.
Czym gość zasłużył sobie na takie skrajne okrucieństwo? Tego rysownik już nie wyjaśnia. Ale chwileczkę – czyż w ostatni weekend 200 milionów telewidzów nie poddało się takiej samej torturze z własnej woli? Cóż o gustach podobno się nie dyskutuje. W takiej Polsce na przykład największą popularnością cieszy się disco polo. Jeden mój znajomy twierdzi nawet, że dopóki politycy opozycji nie polubią tej muzyki, albo przynajmniej nie nauczą się maskować swojego lekceważenia dla niej, nie mają co liczyć na odebranie władzy PiS.
Wracając do festiwalu Eurowizji – to kolejna okoliczność, przy okazji której ujawniają się nasze narodowe kompleksy. Obiektywnie patrząc, to impreza o nikłym potencjale artystycznym, która wylansowała tylko jedną gwiazdę z prawdziwego zdarzenia i to prawie pół wieku temu. Chodzi oczywiście o zespół ABBA. Tym, co ją napędza jest atmosfera rywalizacji podszyta nutką szowinizmu, bo przecież nazwy państw i barwy narodowe pojawiają się tam na każdym kroku. W dodatku kibicując swoim, głosować musimy na innych, licząc, że tamci zrewanżują się nam swoimi głosami. A że jedyny sukces – za sprawą Edyty Górniak – Polska odniosła w 1994 roku, nic dziwnego, że tego czasu każdy kolejny festiwal ożywiał nadzieję, a potem pogłębiał frustrację. Coś jak syndrom złotego skoku Wojciecha Fortuny w Sapporo, który przez blisko trzy dekady, aż do ery Małysza, wyznaczał nieprzekraczalny limit polskich osiągnięć w tej dyscyplinie. A już prawdziwą Letalnicę absurdu osiągnęliśmy w ub. roku, kiedy TVP najpierw podgrzewała do czerwoności atmosferę wokół Rafała Brzozowskiego, a kiedy ten odpadł w półfinałach „zapomniała” o tym poinformować widzów „Wiadomości” i „Panoramy”.
Festiwal Eurowizji to, obiektywnie patrząc, impreza o nikłym potencjale artystycznym, która wylansowała tylko jedną gwiazdę z prawdziwego zdarzenia i to prawie pół wieku temu.
W tym roku zrobiło się jeszcze ciekawiej, bo doszedł wątek wojny w Ukrainie. Z tego powodu reprezentanci tego kraju, mieli za sobą sympatię jurorów i telewidzów, więc można było sądzić, że wygrają, niezależnie od jakości piosenki. Na temat tej ostatniej się nie wypowiadam. Nie znam, nie dałem się przykuć ani do łóżka, ani tym bardziej fotela przed telewizorem.
Ale okazało się, że według wielu rodaków fory należały się także naszemu kandydatowi, przynajmniej ze strony ukraińskiego jury, za to, że tak dzielnie przyjęliśmy uchodźców i uchodźczynie z tego kraju. A tu zamiast 12 punktów dostajemy wielkie zero. Psychoza udzieliła się nawet części Ukraińców, którzy w mediach społecznościowych pisali wręcz o zdradzie swoich jurorów.
Chciałoby się zakrzyknąć: Drodzy telewidzowie, wyluzujcie! To tylko głupawy program rozrywkowy, o którym przez 364 dni w roku nawet nie pamiętacie. Tymczasem za naszą wschodnią granicą codziennie giną ludzie, a ta wojna prawdopodobnie szybko się nie skończy. Tu o życie i przyszłość Europy się rozchodzi. Eurowizjo, idi na...!
Napisz komentarz
Komentarze