Głównymi przewodnikami po historii PRL są w twojej nowej książce stonka, żubroń i kryl. Czy młode pokolenie wie, czym była stonka? Żubroń? Kryl?!
Ze stonką młode pokolenie radzi sobie całkiem dobrze. Moim studentom nie muszę tłumaczyć, jak wygląda ten pasiasty szkodnik i jaką rolę odegrał w historii Polski. Gorzej z żubroniem i krylem. Olbrzymi potomek żubra i krowy nie zadomowił się w pamięci pokoleń. Nie przepowiadamy też sobie naszej narodowej epopei krylowej, młodzi ludzie mogą więc znać tego antarktycznego skorupiaka tylko jako doskonałą karmę dla swoich pupilów.
Co łączy tę trójkę?
Wszystkie one były gwiazdami peerelowskiej propagandy. Stonka, oczywiście, jako szwarccharakter, groźny amerykański najeźdźca, który ogałacał nasze pola z jakże cennych wówczas ziemniaków. Kryl i żubroń natomiast miały być nowymi źródłami białka, którego wciąż brakowało obywatelom PRL-u. Były symbolami innowacyjności systemu, postępu, który socjalizm niósł zawsze na sztandarach.
Apogeum popularności każdego z tej trójki przypadło na inną dekadę.
Tak. Stonka w sposób oczywisty kojarzy się z czasami stalinowskimi. Była wtedy nowym, słabo rozpoznanym, a przez to szczególnie groźnym przeciwnikiem. Dzięki temu łatwo było jej użyć w celach politycznych. To właśnie wówczas oficjalna propaganda forsowała tezę o jej celowym rozprzestrzenianiu przez Amerykanów. Ten przekaz był stopniowo wyciszany po śmierci Stalina i to z prostej przyczyny: Polacy, odrzucając propagandowe brednie, negowali przy okazji samą konieczność walki z insektem. Na szczęście w kolejnych latach naukowcy opracowali w miarę skuteczne sposoby jego zwalczania i uprawy ziemniaków znów stały się bezpieczne.
Wtedy, pod koniec lat 50., na scenę wkroczył żubroń.
W Białowieży rozpoczął się naukowy eksperyment, który miał ukazać zalety i wady krzyżowania żubrów i krów. W czasach Gomułki zerkano na jego efekty z dużą nadzieją, a szczególną reklamę zrobił tej hybrydzie poczytny tygodnik „Przekrój”, ogłaszając na swej okładce konkurs na jej nazwę. To właśnie z tego konkursu wzięło się słowo „żubroń”. Eksperyment w Białowieży zakończył się w maju 1976 roku, dokładnie wtedy, gdy do Gdyni przybijał pierwszy statek wypełniony po brzegi antarktycznym krylem…
Skupmy się zatem na krylu. Bo też jego historia zaczęła się u nas. W Pruszczu Gdańskim?
Myślę, że zaczęła się wcześniej, w głowie pewnego warszawiaka – wybitnego polarnika i biologa, prof. Stanisława Rakusy-Suszczewskiego. „Na kryla” wyprawiał się on jeszcze razem z badaczami radzieckimi. W jego zamyśle kryl miał być przynętą zarzuconą na władzę. W połowie lat 70. po krótkim okresie prosperity znów powrócił problem deficytu białka. Ekipa Gierka głodna też była sukcesów. Antarktyczny raczek mógł zaspokoić wszystkie te apetyty.
Ale rzeczywiście Pruszcz Gdański odegrał w tej historii ważną rolę. To tu w 1975 r. w Fabryce Urządzeń Okrętowych Techmet wyprodukowano pierwszą eksperymentalną linię produkcyjną do obróbki kryla. Zainstalowano ją na statku badawczym Profesor Siedlecki. Sprawdziła się znakomicie, dużo lepiej niż odskorupiarki amerykańskiej produkcji.
W latach 70. kryl był wielką nadzieją na rewolucję na polskich stołach. Kryl zamiast schabowego? Kiełbasa z kryla? Znasz kogoś, kto jadł?
Znam wiele osób, które jadły kryla. I wiele takich, którym wydawało się, że go jadły. Kryla w latach 80. oskarżano o psucie smaku rozmaitych wędlin. Powszechnie sądzono, że jest dodawany jako wypełniacz do kiełbas. W rzeczywistości kiełbasa z kryla była mitem, a rybi posmak niektórych produktów wynikać mógł z karmienia zwierząt hodowlanych mączką rybną albo z dodawania do wędlin rybiego białka.
Jadłaś?
Skosztowałam kryla po raz pierwszy dopiero podczas pandemii, w postaci pasty do chleba białoruskiej produkcji. Była bardzo delikatna i smaczna, ale szybko zniknęła z polskiego rynku. Próbowałam też oleju z kryla, który podobno jest niezwykle zdrowy, ale smakiem przypomina tran.
Kryl był bohaterem twojego pokolenia?
Tak, myślę, że był mitem dla wczesnych roczników lat 70. Karmiono nas nim niemal od kolebki, nie w sensie dosłownym, bo do sklepów trafił dopiero w drugiej połowie lat 80., ale metaforycznie. Media epoki późnego Gierka zachłystywały się opowieściami o antarktycznym raczku, który wkrótce odmieni nasze zwyczaje żywieniowe. W przyszłości wszystko będzie produkowane z preparatów krylowych: nie tylko kiełbasa i schabowy, ale nawet chleb i ciasteczka.
Pierwsza wyprawa rusza z Gdyni w 1975. Przywożą 200 ton…
Ta wyprawa też została silnie zmitologizowana. Jej uczestników prasa nazywała współczesnymi argonautami płynącymi po złote runo kryla. Witano ich jak bohaterów, a gdy byli jeszcze w rejsie, Gierek i Jaroszewicz kierowali do nich oficjalne depesze, a zwykli obywatele wysyłali im pełne podziwu listy. Dziś nazwalibyśmy to wielkim medialnym spektaklem. Na Profesorze Siedleckim płynął zresztą jeden z najbardziej popularnych wówczas dziennikarzy, redaktor Ryszard Badowski, gospodarz telewizyjnej Kawiarenki pod globusem.
Kryl staje się gwiazdą mediów.
Tak, pamiętajmy, że był to czas propagandy sukcesu. Kryl stał się prawdziwym pieszczochem władzy. Rządowe pieniądze popłynęły w jego kierunku szerokim strumieniem. Większość jednostek badawczych w Polsce przestawiła się na badania antarktycznego skorupiaka.
Analizujesz jego dzieje. Kryl a sprawa polska? Jak toczyły się jego losy w ważnych momentach naszej historii?
Dzieje kryla nad Wisłą były bardzo burzliwe. Wnikliwe i wszechstronne badania, o których wspomniałam, pozwoliły na odkrycie nie tylko zalet, ale i wad małego raczka. Okazało się, że jego mięso zawiera niebezpieczne dla ludzi i zwierząt ilości fluoru. To pokrzyżowało krylowi szyki w jego ekspansji na polski rynek spożywczy. Wstrzymano serie próbne produktów, nakazano dalsze badania. Był rok 1979, w następnym roku wybuchł Sierpień. A z nim przyszedł czas rozliczeń z ekipą Gierka oraz z jej kosztownymi i wybujałymi pomysłami. W ogniu krytyki znalazły się wyprawy krylowe, które zorganizowano wielkim nakładem kosztów, nie sprawdzając uprzednio, czy kryl jest jadalny. Do tematu antarktycznego skorupiaka prasa powróciła w drugiej połowie lat 80., gdy wyszedł on zwycięsko z kolejnej serii badań i znów trzeba było zachwalać jego zdrowotne i smakowe walory. Kryl na krótko zagościł na sklepowych półkach i zniknął razem z systemem, który go wypromował.
Jego historia to też część naszej lokalnej, pomorskiej historii.
W przyszłym roku mija 50 lat od momentu, gdy zbudowany w Stoczni Gdańskiej statek Profesor Siedlecki wyruszył z Gdyni na swoją pierwszą wyprawę krylową. Wyprawy te organizowane były przez gdyński Morski Instytut Rybacki, a w Trójmieście wciąż żyją uczestnicy tej niezwykłej epopei, dzięki której powstała polska Stacja im. Arctowskiego, a Antarktyda zaczęła „mówić po polsku”. Najwyższy czas, aby tę historię opowiedzieć na nowo.
Piszesz, że kryl nie od razu zawędrował pod strzechy. Najpierw trafił do jadłospisów restauracji hotelowych Orbisu.
Jego zadaniem było uratować świat przed klęską głodu. Tak widziały to światowe organizacje w latach 70. Miał zatem służyć jako źródło białka dla najuboższych. Paradoksalnie okazał się niezwykle kosztownym w połowach i transporcie frutti di mare. W PRL-u pierwsze partie wykwintnych dań z kryla adresowane były do smakoszy. W Gdańsku serwowano je w Pod Łososiem. Dopiero później kryl się zdemokratyzował i trafił do bardziej egalitarnego baru Krewetka. Można go też było kupić w sklepach Centrali Rybnej w postaci zamrożonych tafli (przepisy, co dalej z nim zrobić, drukowała prasa). Kryl trafił też do słynnego paprykarza szczecińskiego.
Piszesz: „Kryl zniknął z półek sklepów rybnych w sposób właściwie niezauważalny. W peerelowskiej prasie witano go z niezwykłym entuzjazmem. W wolnej Polsce oficjalnych pożegnań nie było. Niewielu też chyba konsumentów uroniło po nim łzę. Dlaczego Polacy nie rozsmakowali się w tym jednym z najdroższych w transporcie i produkcji egzotycznych morskich specjałów?”.
Przyczyny tego są złożone. Kryl rozminął się ze swoim momentem dziejowym. Wyczekiwano go niecierpliwie w połowie lat 70. Wtedy jednak trzeba było przeprowadzić konieczne badania i wyostrzony przez propagandę apetyt Polaków nie został zaspokojony. Później pojawiły się oskarżenia pod adresem kryla i jego politycznych mocodawców. Ostatecznie trafił na rynek całą dekadę później, już w innej epoce. Owiany złą sławą i… beznadziejnie tani. A to, co tanie, nie może być przecież dużo warte. Na gdańskiej premierze mojej książki jej bohaterowie, dawni łowcy kryla, byli zgodni, że zamiast nakłaniać na siłę społeczeństwo do jedzenia tego erzacu krewetki, trzeba było stworzyć z niego produkt trudnodostępny, prawdziwy obiekt pożądania. Ale i tak chyba było na to za późno. System rozpadał się, a gospodarka rynkowa miała nam w przyszłości zapewnić dostęp nie tylko do prawdziwych krewetek, ale nawet homarów i śliskich politycznie ośmiorniczek. Choć i te szlachetne odmiany frutti di mare przyjmowały się u nas z oporami. Bo przecież najlepszy jest schabowy. Z wieprzowiny, nie z kryla.
Dziś jadamy różne dziwactwa. Kryl z PRL-u wypada na tle dzisiejszej kuchni dość blado...
Ale ma ciekawą historię. I – jak sądzą niektórzy specjaliści - także wielką przyszłość.
Napisz komentarz
Komentarze