Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Chcecie to mnie rozstrzelajcie, tylko się odczepcie. A Łukaszenki i tak nie pokocham!

Alena i Juraś zostali skatowani przez milicjantów. Wskazali śledczym dwóch oprawców, ale to im wytoczono sprawę o zniesławienie funkcjonariuszy. Od czterech lat mieszkają w Gdańsku i nie zamierzają wracać do Białorusi.
Chcecie to mnie rozstrzelajcie, tylko się odczepcie. A Łukaszenki i tak nie pokocham!
Tableau z nazwiskami białoruskich więźniów politycznych i maraton pisania listów w sprawie ich uwolnienia w ECS były jednym z elementów akcji „Solidarni z Białorusią”, jaka miała miejsce w24-25 marca br. w Gdańsku

Autor: Grzegorz Mehring | gdansk.pl

9 sierpnia 2020 roku wieczorem Juraś, pracownik rafinerii w Mozyrzu w obwodzie homelskim, razem z żoną Aleną, nauczycielką miejscowej szkoły, udali się pod punkt wyborczy poczekać na wywieszenie wyników głosowania. W całej Białorusi wrzało. Ludzie mieli dość despotycznego Alaksandra Łukaszenki, rządzącego krajem od 1994. I uwierzyli, ze można go odsunąć od władzy za pomocą kartki wyborczej.

– W ciągu dnia widzieliśmy, ile było ludzi przeciwko Łukaszence – opowiada Juraś. – Byliśmy umówieni: kto przeciw dyktatorowi, ten ma na ręce białą bransoletkę. Szczerze mówiąc, byliśmy bardzo zdziwieni, ile było tych bransoletek.

***

Demonstrowanie innych sympatii politycznych niż prorządowe, zawsze wiązało się na Białorusi z nieprzyjemnościami. Kiedyś do Mozyrzu przyjechał Alaksandr Milinkiewicz, wtedy kontrkandydat Łukaszenki w wyborach prezydenckich. Alena, która wówczas pracowała na uniwersytecie, poszła na spotkanie z nim. Ktoś ją zobaczył, rozpoznał, doniósł. To wystarczyło. Straciła pracę na uczelni. A przy okazji relegowano z niej ich syna, choć był prymusem.

Podobny los spotkał w 2006 roku ich córkę Nastię, która studiowała w Mińsku. Po kolejnych wyborach, wygranych przez Łukaszenkę, zaczęły się protesty studentów. Nastia bezpośrednio w nich nie uczestniczyła, ale nosiła jedzenie do miasteczka namiotowego. Wylegitymowano ją raz i drugi. Na uczelnię poszła stosowna informacja. Rektor, u którego miała w maju zdawać egzamin, z góry jej powiedział, że nie ma szansy na kontynuowanie studiów. A od swojej ukochanej nauczycielki usłyszała: „Takich jak ty trzeba rozstrzeliwać”. W tej sytuacji w ogóle nie podeszła do sesji. Skorzystała z polskiego programu stypendialnego im. Konstantego Kalinowskiego, przyjechała do Gdańska, gdzie ukończyła politechnikę, podjęła pracę. Mieszka tu już 18 lat.

***

Alena i Juraś we wszystkich wcześniejszych wyborach byli obserwatorami. Dobrze poznali system „liczenia” głosów. Do członków komisji przychodziły instrukcje od władz: ty liczysz głosy na tego kandydata, ty na tamtego, a pozostali na Łukaszenkę. Tylko nie zawracajcie sobie głowy sprawdzaniem. Odkładajcie na stosy odpowiedniej wielkości i tyle.

Potem te stosy opieczętowywano i archiwizowano na trzy lata, gdyby – teoretycznie – wpłynęły jakieś skargi. Ale w 2020 nie bawiono się już w takie subtelności. Karty głosowania zniknęły już następnego dnia. Według Jurasia zostały spalone.

W niektórych punktach, trzeba powiedzieć, głosy liczono uczciwie. W szkole, gdzie uczyła Alena zwyciężyła Swiatłana Cichanouska [wg niezależnego, nieoficjalnego exit poll w całym kraju dostała 71 proc. głosów, a Łukaszenka – 10 proc., według wyników oficjalnych na tego ostatniego głosowało 80 proc., na Cichanouską – 10 - red]. Ale w punkcie, gdzie głosowali Alena i Juraś ogłoszono zwycięstwo dotychczasowego prezydenta.

– U nas wybory zaczynają się wcześniej, w ciągu tygodnia – wyjaśnia Juraś. – Potem jest sam dzień głosowania. I w tej naszej komisji ogłosili, że w tygodniu głosowało 1700 osób – prawie wyłącznie na Łukaszenkę, a w dniu wyborów – tylko 200-300 osób.

Tymczasem 9 sierpnia głosujących było tyle, że trzeba było czekać w kolejce na zewnątrz, a o godz. 20. urna była tak zapchana, że nie dawało się już do niej wrzucić więcej kart.

Tamtego wieczora pod komisją ludzie trochę się pozłościli, ale kiedy przyjechała milicja – rozeszli się. To był jednak dopiero początek.

– Podczas wcześniejszych wyborów, było nas, takich aktywnych, zaangażowanych przeciw Łukaszence, niewielu. I mieliśmy tego świadomość: ja jestem przeciw, ty też, ale reszta... W telewizorze mówią, że wszyscy są za Łukaszenką. Widocznie jest nas za mało. Ale tym razem było wiadomo, że niemal cały kraj był przeciwko dyktatorowi. Zaczęły się masowe protesty – tłumaczy Juraś.

***

11 sierpnia w okolicy osiedla, gdzie mieszkali Alena i Juraś odbywała się jedna z takich manifestacji. Oni akurat wyszli na spacer po pracy, gdy mityng się kończył i ludzie zaczynali się rozchodzić. Nagle wokół zaroiło się od milicyjnych suk.

– Lepiej chodźmy do domu – powiedziała zaniepokojona Alena.

Stali właśnie przed przejściem dla pieszych, Juraś jak zwykle w koszulce z Pogonią – herbem Białorusi, kiedy z naprzeciwka ruszyła w ich stronę grupka ośmiu-dziesięciu „kosmonautów” – omonowców w pełnym rynsztunku z długimi gumowymi pałami. Zanim Alena i Juraś zorientowali się, co jest grane, spadły na nich pierwsze ciosy.

Agresorzy zaciągnęli ich na trawnik za pobliskim sklepem i tam dalej okładali. W końcu skuli kajdankami i wrzucili do jednej z suk, które na Białorusi ludzie nazywają „bydłowozami”. Wozili ich na sygnale po mieście, żeby ludzie widzieli, co władza robi z nieposłusznymi obywatelami. W końcu zawieźli ich na posterunek. Tam najpierw, wraz z pozostałymi zatrzymanymi, urządzono im „ścieżkę zdrowia” między dwoma szpalerami milicjantów z psami. Jedni lali ich pałami, inni szczuli psami, jeszcze inni „tylko” na nich pluli.

W korytarzu aresztantów, w dalszym ciągu skutych kajdankami, ustawiono w rozkroku, pochylonych, twarzami do ściany. I zaczęło się bicie i kopanie. Wśród bijących były cztery kobiety-milicjantki. Kto upadł, po tym deptały i skakały. Także po Jurasiu, który na plecach koszulki miał wypisane „niech żyje Białoruś” w 11 językach.

Trwało to około 40 minut. W końcu zaczęli pytać:

– Kochasz Łukaszenkę? Kochasz, kurwa?

Poza Jurasiem byli tam sami młodzi chłopcy. Przestraszeni.

– Kochamy, kochamy. Tylko nie bijcie! – prosili.

Ale Jurasiowi było już wszystko jedno. Był tak pobity, że aż odrętwiały. Przestał czuć ból.

– Nie kocham, nie kocham.

A oni:

– Zgwałcimy cię, a potem rozstrzelamy.

– To rozstrzelajcie, tylko się oczepcie ode mnie!

Nie rozstrzelali, ale zaciągnęli do jakiegoś gabinetu. A tam siedział jakiś oficer i zaczął mu odczytywać protokół, co to on niby zrobił i każe podpisywać.

– Kłamstwo, nic takiego nie robiłem – odpowiedział Juraś.

– Podpisuj!

– Jak mam podpisać, jak ręce w kajdankach?

Znowu bicie. Kopanie. W końcu odstawili go do celi.

***

Teoretycznie cela była czteroosobowa z dostawionym piątym łóżkiem, ale umieszczono w niej 12 aresztantów. Na pierwszy posiłek (następnego dnia po południu) przyniesiono jednak tylko cztery talerze z kaszą i cztery łyżki.

– Jak mamy jeść? – pytali więźniowie.

– A nas to nic nie obchodzi. Jedzcie, jak chcecie.

Ustalili kolejkę, żeby każdy choć trochę zjadł. Potem klawisze przynieśli wrzątek w czajniku.

– Kto chce pić?

– Wszyscy chcemy, nie piliśmy od kilkunastu godzin.

– Dawajcie naczynia.

– Nie mamy naczyń.

– No to nadstawcie ręce. Ha, ha, ha...

Niektórzy woleli w ogóle nie jeść, szczególnie, że w celi nie było papieru toaletowego.

Po dwóch dniach zaczęły się procesy. W trybie doraźnym. Zamiast trzyosobowego składu, dwoje sędziów i sekretarka. Odczytanie zarzutów, wyrok z automatu: 15 dni więzienia.

– Macie coś do powiedzenia?

– A co mam mówić, skoro i tak wszystkim dajecie, jak leci, tyle samo – Juraś na to.

– Nie, no możesz pan mówić, jak masz coś ciekawego do powiedzenia.

– Wszystkie te zarzuty to nieprawda, ale to nie ma znaczenia. Dajcie mi 30 dni zamiast 15.

– Co takiego? – podniosła wzrok zdumiona się sędzina.

– Dajcie mi 30 dni więzienia, a moją żonę wypuśćcie.

Wzruszenie ramion, sędzina straciła zainteresowanie skazanym.

– Dawać następnego.

Siedzieli krócej. Alena trzy dni, on – cztery.

***

Choć bijący ich milicjanci byli cały czas zamaskowani, Alena rozpoznała dwóch z nich. Jeden to był jej były uczeń, drugi pracował na ich osiedlu i miał trójkę dzieci w szkole, w której pracowała Alena. W związku z tym Alena i Juraś przygotowali wnioski do Komitetu Śledczego [struktura równoległa do prokuratury, zajmująca się wstępnymi śledztwami – red.] o ściganie swoich oprawców. Wnioski faktycznie zakończyły się wszczęciem sprawy karnej, ale… przeciw wnioskodawcom. W sprawie milicjantów nie znaleziono dowodów: kamery akurat nie działały, nikt nie widział, kto bił i tak dalej. Natomiast Juraś i jego żona, podając do Komitetu nazwiska milicjantów jako rzekomych sprawców, znieważyli ich i ich rodziny, a przecież oni tylko wykonywali swoją pracę.

Alenę i Jurasia zaczęli nachodzić milicjanci, zarówno w domu, jak i w pracy. Wzywano na przesłuchania, zatrzymywano na 24 godziny. Szczególnie ona znosiła to bardzo źle. Doszło do tego, że wychodziła z domu tylko w towarzystwie męża, a po zmroku w ogóle. Do dziś wspomina te trzy miesiące między wyjściem z wiezienia a wyjazdem do Polski, jako koszmar.

Jeden ze wskazanych przez nich milicjantów przychodził też w kółko do dyrektorki szkoły, w której pracowała Alena, powtarzając, że taka nauczycielka nie może uczyć jego dzieci. Ostatecznie zakazał synowi chodzić na lekcje matematyki.

Kiedy chłopiec, piątoklasista, dobre, grzeczne dziecko, faktycznie nie zjawił się na zajęciach, w Alenie coś pękło. Wróciła ze szkoły i wykrzyczała do męża: – Wyjeżdżamy, ja tu już dłużej nie wytrzymam, nie mogę tu już żyć!

Spakowali rzeczy do samochodu i – wykorzystując to, że mieli ważne polskie wizy – jeszcze tego samego wieczora wyjechali do córki, do Gdańska. O swoich planach nie powiedzieli nikomu, poza synem i synową. Resztę rodziny i przyjaciół poinformowali telefonicznie, już z Polski.

***

– Myśleliśmy, że zostaniemy tu trzy-cztery miesiące, aż wszystko się uspokoi, tymczasem w listopadzie będą cztery lata, jak tu mieszkamy – mówi Juraś.

On, ślusarz, bez trudu znalazł pracę w swoim fachu. Alena, nauczycielka – pracuje w szkole, tyle że jako sprzątaczka. Choć jest nadzieja, że od nowego roku szkolnego dostanie angaż jako asystentka nauczyciela.

Co z ich sprawą karną – nie wiedzą. Zresztą trudno się połapać w tym, jak system funkcjonuje w stosunku do takich jak oni, uciekinierów. Jurasia z pracy w rafinerii zwolnili dopiero pół roku po tym, jak wyjechał, Alenę – po dwóch latach nieobecności w szkole. Za to niemal natychmiast po przekroczeniu granicy zablokowano im obie karty kredytowe. Ostatecznie, dzięki zaangażowaniu syna, udało się odzyskać te pieniądze i Juraś mógł spłacić zaciągnięty jeszcze przed wyjazdem kredyt.

– Inaczej pewnie założyliby mi jeszcze kolejną sprawę karną za to, że nie płacę za samochód – śmieje się.

Czy czekają na upadek Łukaszenki? Oczywiście życzą mu jak najgorzej, ale nawet, kiedy jego rządy się skończą, nie myślą wracać na Białoruś.

– Nie mamy do kogo – mówią.

W międzyczasie udało się sprowadzić do Gdańska chorą mamę Jurasia. Mieszka tu też ich syn, wcześniej wielokrotnie aresztowany zarówno „za rodziców”, jak i za własną „niewłaściwą” postawę polityczną. W tym miesiącu dołączyła do nich synowa, dopiero co zwolniona z więzienia.

„Spodziewam się na to, że wszyscy milicjanci, którzy torturowali protestujących, kiedyś też będą w więzieniu” – napisała na Instagramie. Potępiła też napaść Rosji na Ukrainę. Została za to skazana na dwa i pół roku. Odsiedziała dwa. Białoruski system liczy bowiem „podwójnie” czas spędzony w areszcie przed zapadnięciem wyroku.

Syn chciał po nią jechać, jak ją wypuszczano, ale rodzice mu odradzili.

– Nie czytasz gazet? Nie wiesz, jak to wygląda? Nie ma takich sytuacji, że mąż wita żonę wychodzącą z wiezienia. Jak wypuszczają żonę, to zamykają męża i na odwrót – przekonywał Juraś.

I syn nie pojechał. Na szczęście żona po kilku dniach, przez Litwę, dotarła do Polski i są już razem.

***

Oficjalnie w Białorusi 1500 osób odsiaduje obecnie wyroki za sprawy politycznie. Nieoficjalnie – ponad 5000. Rozbieżności wynikają z tego, że reżim zamyka zwolenników opozycji z innych paragrafów, np. pod pretekstem popełnienia przestępstw w ruchu drogowym. Wiele rodzin woli też unikać ujawniania, że ktoś od nich siedzi za politykę, bo w Białorusi obowiązuje zasada odpowiedzialności zbiorowej. Krewni podpadniętych władzy też są prześladowani. Głośna była sprawa pewnej organizacji charytatywnej niosącej wsparcie dla rodzin więźniów politycznych. Łukaszenka uznał ją za organizacje terrorystyczną, a ci, którzy skorzystali z jej pomocy, trafili do więzienia, jako wspólnicy terrorystów.

– Jest coraz gorzej – przekonuje Juraś. – Od kolegów z Białorusi słyszę, że w pracy podczas przerwy w palarni panuje głuche milczenie. A jak ktoś się głośno odezwie, to tylko po to, żeby powiedzieć, jak wspaniałym przywódcą jest Łukaszenka…


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama