Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

„Marek, zaczęła się wojna!” Mój krzyk na pewno słyszało pół Oliwy

W 2014 w Gdańsku polityka po raz drugi upomniała się o Martę Koval. Od czasu aneksji Krymu, wraz z mężem, toczą swoją wojnę z Putinem, wspierając zarówno tych, którzy musieli opuścić swoje domy, jak i tych, którzy pozostali by walczyć.
„Marek, zaczęła się wojna!” Mój krzyk na pewno słyszało pół Oliwy

Autor: Karol Makurat | Zawsze Pomorze

Tamtego dnia, 24 lutego 2022 profesor Marta Koval z Uniwersytetu Gdańskiego obudziła się wcześnie. Właściwie jeszcze w nocy. Zobaczyła, że męża nie ma w łóżku. Zajrzała do salonu. No tak, wieczorem – jak mu się to czasem zdarza – Marek zasnął z książką na kanapie. Nie chciała go wybijać ze snu, więc tylko nakryła go pledem i wróciła do łóżka. Sięgnęła jeszcze po komórkę, żeby sprawdzić, która jest godzina, a tam widzi, że na Facebooku aż roi się od nocnych wpisów jej znajomych z Ukrainy. Wszędzie to samo pytanie: „Czy u was też strzelają?”, „Czy u was też słychać wybuchy?”.

- Nie mogłam uwierzyć. Weszłam na jakąś stronę z oficjalnymi wiadomościami, a tam jest napisane, że godzinę wcześniej Rosja zaatakowała Ukrainę. „Marek, zaczęła się wojna!” – krzyknęłam tak głośno, że na pewno pół Oliwy usłyszało.

W Towarzystwie Lwa

Od tamtego czasu pierwsza rzecz, jaką robimy po przebudzeniu, to sprawdzenie na ukraińskich stronach internetowych, co stało się w nocy. Tak się zaczyna każdy dzień i tym się kończy – mówi profesor Marek Wilczyński, amerykanista, tak jak jego żona.

24 lutego 2022 r. Antywojenny protest pod konsulatem Federacji Rosyjskiej w Gdańsku. W żółtej kurtce - Marta Koval. Pierwszy z lewej Lew Zacharczyszyn

Salon Marty i Marka – poza wspomnianą już kanapą, dwoma fotelami i stolikiem – wypełniają jedynie szczelnie upchnięte na regałach książki. Siedzimy i rozmawiamy o tym, jak wygląda ten rok gorącej wojny z perspektywy małżeństwa lwowianki i gdańszczanina, mocno zaangażowanych w sprawę ukraińską. Ale co i rusz musimy cofać się do czasów wcześniejszych, bo przecież tak naprawdę wojna rozpoczęła się nie rok, a dziewięć lat temu. I wtedy to polityka po raz drugi upomniała się o Martę Koval.

Pierwszy raz był jeszcze w ZSRR, kiedy jako studentka zaangażowała się w działalność organizacji społecznej Towarzystwo Lwa. Zaczynali jako grupa zainteresowań etnograficznych, historycznych, ale z czasem zajęli się działalnością polityczną, m.in. wydawali podziemną gazetę. Z tamtych czasów datuje się jej znajomość z Lwem Zacharczyszynem, obecnie pełnomocnikiem dyrektora ECS do spraw polsko-ukraińskiej solidarności, a wcześniej konsulem generalnym Ukrainy w Gdańsku.

Kiedy upadł Związek Sowiecki Marta uznała, że polityką powinni zajmować się profesjonaliści, a nie amatorzy i zajęła się karierą naukową. Choć pasja społecznikowska w niej pozostała. Po przeprowadzce do Gdańska w 2010, nawiązała współpracę ze Związkiem Ukraińców w Polsce (dziś jest wiceprzewodniczącą jego gdańskiego oddziału). Zajmowała się tam kwestiami edukacyjnymi i związanymi z kulturą, prowadziła m.in. zajęcia z języka ukraińskiego dla osób pochodzenia ukraińskiego urodzonych w Polsce i mocno zasymilowanych.

Aż nadszedł rok 2014 – aneksja Krymu i próba oderwania od Ukrainy Donbasu.

Robiliśmy pikiety, głównie pod konsulatem Federacji Rosyjskiej, zwłaszcza w 2014 i ‘15, ale też i później. Bo tamta wojna szybko zeszła z pierwszych stron gazet. Zobojętniała. Świat się przyzwyczaił, ale też przyzwyczaili się Ukraińcy – wyjaśnia Marta.

Te akcje miały przypominać, że wojna nadal trwa, że Krym i Donbas nadal są okupowane. Poza tym ukraińskie media natychmiast podchwytywały wszelkie informacje na temat przejawów solidarności za granicą, a dla narodu, który toczy walkę, ważna jest świadomość, że ma wsparcie na świecie.

Jak się skończy alarm, pakujemy busa i jedziemy”

I tak w opowieści wracamy do 24 lutego ubiegłego roku. Teraz to już była wojna na całego. A w Ukrainie została rodzina, przyjaciele...

Mama Marty od razu powiedziała, że starych drzew się nie przesadza i ona nie zamierza wyjeżdżać. Tu leżą jej rodzice, to jest jej kraj rodzinny, tu się urodziła i tutaj umrze. No i ma kota, którego nie zostawi.

Zdarza mi się w warszawskim metrze albo tu w komunikacji miejskiej trafić na Ukraińców mówiących po rosyjsku. Jeśli to ludzie dorośli, czterdzieści plus, to nie mam żadnych pretensji i w ogóle mnie to nie razi. Natomiast jeśli to dzieciaki mówią po rosyjsku, zawsze im zwracam uwagę. Po ukraińsku, oczywiście.

Marek Wilczyński

Siostrzenica z mężem i czwórką dzieci (najmłodsze urodziło się miesiąc przed rosyjskim atakiem) z początku też twierdziła, że nie będzie wyjeżdżać. Dwa nocne alarmy – z płaczącymi dziećmi – jakoś wytrzymała. Trzeciego już nie. Około godziny 4-5 nad ranem Marta odebrała od niej sms-a: „Ciocia, jak się skończy alarm, pakujemy busa i jedziemy”.

Przyjechali. Trzy dorosłe osoby (była z nimi jeszcze jedna siostrzenica) i czworo małych dzieci. Jak zapewnić im jakieś ludzkie warunki?

Lokum w końcu się znalazło, ale siostrzenica z mężem to ludzie bardzo aktywni. Od wielu lat prowadzą firmę transportową. Tu siedzieli i nie mieli, co robić.

Mąż siostrzenicy zaczął wozić pomoc humanitarną z Pomorza na granicę, ale to w zasadzie wszystko, co mogli zrobić. I jeszcze przed świętami Wielkanocnymi wrócili do Ukrainy. Wznowili działalność firmy, a ich busy nadal krążą między Lwowem a Gdańskiem cztery razy w tygodniu.

Bezradność filologa

Wracają ci, którzy mają dokąd. W tym sensie, że nie spalili im domów. Albo kiedy tam, gdzie jest ich dom, jest już spokojnie. Ale nie wszyscy mają tyle szczęścia.

Marta opiekowała się ukraińskimi rodzinami z dziećmi z rdzeniowym zanikiem mięśni, które biorą udział w programie badań klinicznych, prowadzonych w różnych ośrodkach w Europie, m.in. też w Gdańsku. Gdy skończył się pierwszy pierwszy etap badań, te dzieci z rodzicami mogły wrócić do siebie. I jedna z tych „gdańskich” rodzin wróciła do Charkowa. Kupili mieszkanie, które dostosowali do potrzeb niepełnosprawnego dziecka. To było na jesieni 2021 roku. No i już w marcu ‘22 byli z powrotem w Gdańsku, bo ich dzielnica znalazła się pod intensywnym ostrzałem.

Na szczęście firma prowadząca ten program badań klinicznych zapewniła im lokum w Polsce. I jakoś krótko po ich przyjeździe Marta spotkała Igora, tatę tego dziecka.

Pierwsze co zrobił po przywitaniu, to podniósł komórkę powiedział: „Zobaczyliśmy swój dom wczoraj w telewizji. Już go nie ma”. Stałam absolutnie osłupiała i nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Że jest mi przykro? „Przykro”, że nie ma domu, który przygotowali dla siebie i dziecka? W takiej sytuacji, mówię to jako filolog, nie ma środków językowych wystarczających żeby móc adekwatnie zareagować.

Krymska odyseja Zaremy

Wojenne ścieżki bywają jeszcze bardziej pokomplikowane.

W 2014 roku udało się doprowadzić do otwarcia niedużego programu dla ukraińskich studentów – 25 miejsc na różnych kierunkach na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Gdańskiego. Jedną ze studentek była Zarema, krymska Tatarka, dzięki której Marta i Marek bardzo dużo dowiedzieli się o prześladowaniach Tatarów po aneksji. Mimo to Zarema strasznie tęskniła za Krymem i wróciła tam po studiach. Nie czuła się jednak bezpiecznie. Jej męża w każdej chwili mogli zmobilizować Rosjanie. Zresztą i tak miał dużo szczęścia, ponieważ wcześniej pracował w tatarskiej telewizji TRW w Kijowie, ale jakoś uszło to uwadze władz okupacyjnych. W końcu jednak Osman, który miał miał rosyjski paszport, wyjechał na Białoruś, gdzie z Rosji można przedostać się bez problemu. Tam, posługując się starym paszportem ukraińskim, przeszedł granicę z Polską i wyjechał do Anglii.

To jednak nic w porównaniu z odyseją, jaką odbyła Zarema, która nigdy nie przyjęła obywatelstwa rosyjskiego. Wciąż nie będąc pewna, czy chce wyjechać, na wszelki wypadek elektronicznie złożyła wniosek o paszport dla siebie i dzieci. Tylko jak go odebrać z Kijowa? Wybrała „najprostszą” drogę. Z Krymu pojechała do Soczi, stamtąd do Turcji, z Turcji do Warszawy, a z Warszawy do Kijowa. Powrót do dzieci to już była łatwizna: Warszawa – Gdańsk – Kaliningrad (nadal kursują tam autobusy z Gdańska) – Moskwa – Krym. Kiedy zaczął się ukraiński ostrzał baz rosyjskich na półwyspie, podjęła ostateczną decyzję – wzięła dzieci i przez Białoruś dotarła z powrotem do Polski, skąd mąż zabrał ich do Anglii.

Po rosyjsku mówią nie tylko same sk...syny

Mamy też trochę znajomych, którzy walczą – dodaje Marek. – Jeden z nich miał własną restaurację w Monachium. W 2014 sprzedał ją i pojechał bronić ojczyzny. Tylko raz był ranny, niedawno, na szczęście lekko i natychmiast wrócił na front. Jego partnerka, dziennikarka z Krymu, etniczna Rosjanka, przeprowadziła się do Lwowa i jest ukraińską patriotką. Takie przypadki też się zdarzają.

Marta zauważa, że wciąż jeszcze wielu ludzi w Polsce sądzi, że jak ktoś mówi po ukraińsku, to jest Ukraińcem, a jak po rosyjsku, to Rosjaninem. Zdecydowanie tak nie jest. Na Ukrainie kryterium językowe nie odgrywa większej roli. Na YouTubie można posłuchać piosenek układanych przez rosyjskojęzycznych żołnierzy ukraińskich w niewybredny sposób śpiewających o Putinie i Rosji. Natomiast bardzo dużo ludzi mówiących na co dzień w języku rosyjskim, od czasu wybuchu wojny przechodzi świadomie na ukraiński i zarzeka się, że nigdy więcej po rosyjsku nie będzie mówić.

Marek Wilczyński uznaje to za pozytywne zjawisko, które sam stara się wspierać.

Zdarza mi się w warszawskim metrze albo tu w komunikacji miejskiej trafić na Ukraińców mówiących po rosyjsku. Jeśli to ludzie dorośli, czterdzieści plus, to nie mam żadnych pretensji i w ogóle mnie to nie razi. Natomiast jeśli to dzieciaki mówią po rosyjsku, zawsze im zwracam uwagę. Po ukraińsku, oczywiście.

Jak wybuchła wojna, ta po 24 lutego, nie mogę w ogóle słuchać języka rosyjskiego. Nie jestem w stanie go znieść na poziomie fizycznym. Nie mogę nawet słuchać mojego ulubionego Bułata Okudżawy.

Marta Koval

Marek mówi po ukraińsku w zasadzie bez akcentu fonetycznego – chwali męża Marta. – Czasem myli tylko akcent wyrazowy, bo on jest ruchomy, nie do przewidzenia.

Ona sama przyznaje, że wojna zmieniła jej stosunek do języka rosyjskiego. We Lwowie ukończyła szkołę z ukraińskim językiem kształcenia, ale oczywiście miała lekcje rosyjskiego i literatury rosyjskiej (to były dwa odrębne przedmioty). Klasykę literatury rosyjskiej czytała w oryginale. Tłumaczyła z języka rosyjskiego, w tym symultanicznie.

Jak wybuchła wojna, ta po 24 lutego, nie mogę w ogóle słuchać tego języka. Nie jestem w stanie go znieść na poziomie fizycznym. Nie mogę nawet słuchać mojego ulubionego Bułata Okudżawy.

Mamy tylko jeden wyjątek – wtrąca Marek. – Naszego przyjaciela, profesora literatury amerykańskiej, Rosjanina, który większość życia spędził w Mińsku i jest obywatelem białoruskim. Przyjeżdża tu czasem do nas. Siadamy w kuchni i Jurij mówi po angielsku: „Wiesz, ja nie będę mówił po rosyjsku, bo to cię będzie denerwowało”. A ja mówię: „Wręcz przeciwnie, mów po rosyjsku, bo chcę wierzyć, że tym językiem posługują się także tacy ludzie jak ty, a nie tylko same sk...syny”.

Ale czy takich jak on jest wielu? Kiedy w czasie pierwszej fazy wojny, po 2014, Jurij pojechał do Moskwy odwiedzić przyjaciół, skończyło się to tak, że trzasnął drzwiami i powiedział, że nie chce ich więcej znać.

Kamizelki, Dugin i pismo z rosyjskiego MSZ

Jak się zmieniło ich życie po 24 lutego?

Najpierw był wielki napływ uchodźców i akcje typu telefon od kolegi z Warszawy: „W pociągu do Gdańska jedzie pani z dwiema córeczkami w wieku 10 i 12 lat. Masz trzy godziny na to, żeby im znaleźć mieszkanie” – wspomina Marek.

I – dzięki ogromnej pomocy od przyjaciół z uniwersytetu – udawało się. Nawet jak ktoś nie mógł udostępnić lokalu, to próbował zapewnić wsparcie rzeczowe.

Marta i Marek wspierali nie tylko uchodźców, ale także tych, którzy pozostali bronić Ukrainy. Tłumaczyli z ukraińskiego na polski prośby o sprzęt i medykamenty, które przychodziły ze Lwowa i Obwodu Lwowskiego. Początkowo sami organizowali też te zakupy.

Nauczyliśmy się, jak rozróżniać kamizelki kuloodporne przydatne i nieprzydatne w działaniach bojowych – mówi Marta. – Tak samo wiemy już, że nie wszystkie hełmy nadają się dla potrzeb obrony terytorialnej.

Marta kierowała też grupą tłumaczy, którzy pomagali wszędzie tam, gdzie bariera językowa była trudna do pokonania: w szpitalu, w aptece, w szkole, w urzędzie pracy. Teraz większość uchodźców opanowała już polski w stopniu wystarczającym.

Poza tym Marta i Marek cały czas śledzą „co w trawie piszczy”. To oni w dużej mierze przyczynili się do zablokowania próby promocji w Gdańsku polskiego tłumaczenia książki Aleksandra Dugina, głównego ideologa wielkoruskiego imperializmu. Pierwszej próby, bo drugą wyśledzili i udaremnili ukraińscy pracownicy polskiej filii Amazona.

Działalność Marty Koval na rzecz Ukrainy została „uhonorowana” przez rosyjskie władze 15-letnim zakazem wjazdu na terytorium Federacji Rosyjskiej. Oficjalne pismo z ministerstwa spraw zagranicznych przyszło na adres domowy.

Wszyscy mi tego zazdroszczą i pytają co trzeba zrobić, żeby też sobie na to zasłużyć – podsumowuje.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama