Bilety na koniec kwietnia były wyprzedane w połowie marca, biletów na czerwiec też już nie można kupić. Moi znajomi stwierdzili niedawno, że znowu czują się jak studenci, idąc do teatru na poranny spektakl, bo na inny nie było szans. Każdy twórca liczy na sukces swojej pracy, ale spodziewała się pani, że pogodzi i widzów, i krytyków? Każdy chce obejrzeć „1989”.
Kompletnie nie spodziewaliśmy się takiego sukcesu, to dla nas wszystkich olbrzymie zaskoczenie. Oczywiście ten spektakl był robiony dla szerokiego grona odbiorców, od początku założyliśmy, że nie chcemy, by to był teatr niszowy, niemniej jednak ten sukces naprawdę przerósł nasze oczekiwania.
ZOBACZ TEŻ: Katarzyna Szyngiera z nagrodą Pomorzanki Roku 2022
Na scenie słyszymy rapowaną opowieść o powstaniu Solidarności. Skąd pomysł, by opowiedzieć w konwencji musicalu i językiem hip-hopu historię Wałęsów, Kuroniów i Frasyniuków na tle dramatycznych wydarzeń w Polsce lat 80.?To mój pierwszy musical, to nie jest oczywista dla mnie forma, ale wszystkim nam, zaangażowanym w tworzenie „1989” zależało, by nasza praca dotarła nie tylko do tych, którzy historię Solidarności tworzyli. Szukaliśmy uniwersalnego języka, czytelnego i interesującego dla każdego widza, nie tylko dla stałych bywalców teatru. Musical wydał nam się najbardziej odpowiedni i chyba mieliśmy rację. A rap? Jest w tej chwili równie uniwersalnym językiem pokolenia.
We wcześniejszych wywiadach mówiła pani, że przesłaniem tego spektaklu jest budowanie wspólnego pozytywnego mitu.
Historia, nie tylko tego okresu, jest generalnie niejednoznaczna. Wszystko można zinterpretować tak, żeby podważyć sens czy czy przypisać różne intencje. A mi zależało na tym, żeby pokazać wiele stron wszystkich zdarzeń i niuanse działań ludzi z tamtego okresu. I że wiele decyzji, jakie oni podejmowali, było w tamtym czasie najtrudniejszymi do podjęcia. Chciałabym, żeby widz, wychodząc po spektaklu, pomyślał, że może jednak nie powinniśmy być zero-jedynkowymi sędziami tamtego czasu. Żeby pomyślał, jak wielką siłą bohaterowie musieli się wówczas wykazać.
Są w musicalu sceny, które właśnie tak my – widzowie - odczytujemy. Na przykład ta, gdy Marcin Czarnik, grający Jacka Kuronia, wyciąga zakrwawioną rękę.
Danuta Kuroń, druga żona Jacka Kuronia, mówiła nam o tym, że przed rozmowami w Magdalence ćwiczył przed lustrem podanie ręki Kiszczakowi, człowiekowi, który był odpowiedzialny za śmierć Gai, jego pierwszej żony. Bo bał się, że jeśli nie wyćwiczy tego ruchu, to nie będzie w stanie wyciągnąć do Kiszczaka ręki. I to, że był w stanie podać mu rękę, że wierzył, iż to droga do zmian – to dla mnie akt wielkiej determinacji i odwagi
To scena inspirowana historią, jaka opowiedziała nam pani Danuta Kuroń, druga żona Jacka Kuronia. Mówiła o tym, że przed rozmowami w Magdalence ćwiczył przed lustrem podanie ręki Kiszczakowi, człowiekowi, który był odpowiedzialny za śmierć Gai, jego pierwszej żony. Bo bał się, że jeśli nie wyćwiczy tego ruchu, to nie będzie w stanie wyciągnąć do Kiszczaka ręki. I to, że był w stanie podać mu rękę, że wierzył, iż to droga do zmian – to dla mnie akt wielkiej determinacji i odwagi. Właśnie to chcieliśmy w spektaklu pokazać – że trzeba ze sobą rozmawiać, bo – mam wrażenie – dzisiaj tego nie potrafimy. Że trzeba umieć wznieść się ponad własne rany i ambicje. Potrzebny jest nam taki pozytywny wspólny mit, pokazujący, że umiemy osiągnąć kompromis i zbudować coś dobrego.
To bardzo aktualne przesłanie… Używając słów z piosenki „A co, jeśli się uda?”: „jakiś hit, co nas nie podzieli, lecz połączy”?
Trochę tak (śmiech). Mam nadzieję, że przynajmniej część widzów dostrzeże w „1989” to, co my – historia nie jest jednoznaczna, tylko dobra albo tylko zła, więc jeśli już chcemy się z niej czegoś uczyć, to szukajmy w niej tego, co nas połączy, a nie podzieli.
Ale „1989” to nie pierwszy spektakl, w którym skupia się pani na historii i na sile wykluczonych.
Rzeczywiście, bo na przykład spektakl „Lwów nie oddamy” to historia o polsko-ukraińskim dialogu. Trudnym i bolesnym ze względu na zaszłości, ale nadal dialogu. W gruncie rzeczy to był także pozytywny mit, choć wówczas tego tak nie nazywaliśmy, bo postulowaliśmy, żeby porzucić historię na rzecz wspólnej przyszłości. Że być może trzeba przestać o historii rozmawiać, bo to jest coś, co nas dzieli, a nie łączy. Staram się zajmować w swoich spektaklach tematami osób czy grup, które w jakich sposób nie mają głosu w przestrzeni publicznej. Mam poczucie, że teatr jest taką przestrzenią, gdzie można im głos oddać.
Jak w „Uchodźczyniach”?
Właśnie. Uchodźczynie współpracowały przy scenariuszu, występowały, otrzymywały wynagrodzenia, jak inni teatralni twórcy, mówiły swoim głosem. Tak jak pani Danuta Wałęsa, która przez tyle lat nie wypowiedziała mowy noblowskiej, a wreszcie w „1989” ta mowa mogła zaistnieć. Bardzo nas ucieszyło to, jak powiedziała, że się identyfikuje z tym, co mówiła jej postać ze sceny.
Współpracowała z wami przy tworzeniu spektaklu?
Nie nazwałabym tego współpracą. Przygotowując scenariusz, spotykaliśmy się z bohaterami tamtych wydarzeń. Rozmawialiśmy ze wszystkimi – m.in. z Bogdanem Borusewiczem, Władysławem Frasyniukiem, Danuta Kuroń, z drugiej strony – ze Stanisławem Cioskiem, z Aleksandrem Kwaśniewskim. Zależało nam na tym, żeby opowiedzieć historię tamtych czasów taką, jaka ona była, a nie tak, jak my sobie wyobrażamy.
Wyobrażam sobie, że nie były to podręcznikowe historie.
Niektóre z nich zrobiły na nas olbrzymie wrażenie. Tak, jak ta z ćwiczeniem podawania ręki, opowiedziana przez Danutę Kuroń albo historia Władysława Frasyniuka i jego pierwszej żony. Do podręczników nie pasuje pewnie historia o kobiecie, która psychicznie nie uniosła tego wszystkiego, co się działo czy mówienie o brzemieniu, jakie Władysław Frasyniuk w sobie nosi. Bardzo poruszające było też dla mnie to, co mówił Bogdan Borusewicz – że po 1989 roku oni wszyscy znaleźli się w sytuacji, w której nie mieli pojęcia, co dalej robić, jak zarządzać tym rajem. Byli świetnie wyszkoleni w robieniu rewolucji, ale kompletnie nie wiedzieli, jak ruszyć dalej. To były fundamentalne problemy, choć z perspektywy lat łatwo przychodzi nam je umniejszać. Dlatego – moim zdaniem – niewiele wynosimy z historii.
Wrócę jeszcze do niewypowiedzianej mowy noblowskiej pani Danuty Wałęsy: „My też byłyśmy w stoczni, byłyśmy na ulicach, nim zepchnięto nas w strefę cienia” czy manifest Gai w Gołdapi. W tej rewolucji mężczyźni byli frontmanami, bo takie były czasy, ale rola kobiet nie tylko pomocnicza, ale i merytoryczna, była niesłychanie ważna.
Bezkrwawa rewolucja wcale nie była taka bezkrwawa.
No właśnie. Poznajemy różne interpretacje historii, ale jej nie rozumiemy, bo nie jesteśmy w stanie naprawdę poznać ludzi, którzy ją tworzyli, ich motywacji i ich prawd. Jedyny sposób to dać im swoje historie opowiedzieć.
I nie pierwszy raz oddaje pani głos kobietom. „1989” to w dużym stopniu „her-storie”: Danuty, Gai, Krystyny czy Henryki. Rewolucja ma w „1989” twarz kobiet.
Przecież nie ma historii bez kobiet! Historię Solidarności budowały na równi z mężczyznami. Pamięta pani to zdjęcie Danuty Wałęsowej na balkonie w mieszkaniu na Zaspie, w kapciach i szlafroku, między wiszącymi pieluchami? Z dzieckiem pod pachą macha do gigantycznego tłumu ludzi. Dzisiaj to nie do pomyślenia, a przecież ta polityka zagarniała nie tylko mężczyzn przemawiających na wiecach, ale i ich kobiety. Pełnej historii nie ma bez kobiet i bez opowiedzenia kobiecej perspektywy, która – jak to z opowieściami o kobietach bywa – umknęła z powszechnej pamięci. Wrócę jeszcze raz do niewypowiedzianej mowy noblowskiej pani Danuty Wałęsy: „My też byłyśmy w stoczni, byłyśmy na ulicach, nim zepchnięto nas w strefę cienia” czy manifest Gai w Gołdapi. W tej rewolucji mężczyźni byli frontmanami, bo takie były czasy, ale rola kobiet nie tylko pomocnicza, ale i merytoryczna, była niesłychanie ważna.
W jednej ze szkół uczniowie słuchali utworów z „1989” na lekcji HiT. „Nie zostawiamy w tyle naszych ludzi” zrobił na nich olbrzymie wrażenie. Zresztą także na widzach w teatrze.
Naprawdę na lekcji? Wspaniale! (śmiech) Bardzo chcieliśmy, żeby to, co dajemy widzom, było uniwersalne, bez dzielenia na mężczyzn i kobiety, na prawo i lewo, na starszych i młodszych. Nie budujemy pomników, ale też ich nie burzymy, po prostu pokazujemy niełatwą historię.
Musical wystawiany jest w Krakowie i w Gdańsku, a pani pochodzi z Gdańska. Będzie u nas więcej pani spektakli?
Chciałabym, ale to nie ode mnie zależy (śmiech). „1989” powstawał pierwotnie dla teatru w Krakowie, a dyrekcja Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego okazała się zainteresowana współpracą, gdy sytuacja w Krakowie się skomplikowała.
A myślała pani o Gdańsku jako temacie spektaklu?
Coraz częściej myślę o spektaklu o Kaszubach. To skomplikowana historia, ale zasługująca na to, żeby ją opowiedzieć. Moja mama jest Kaszubką, od dziecka słyszałam wiele trudnych opowieści. Mam nadzieję, że będę potrafiła je opowiedzieć i że będą ludzie zainteresowani, by je poznać. Kaszuby zasługują na swoją teatralną opowieść.
Musical „1989”
„1989” to pierwszy polski rapowany musical, formą nawiązujący do amerykańskiego „Hamiltona” w reż. Lina-Manuela Mirandy, który za pomocą hip-hopu opowiada o narodzinach Stanów Zjednoczonych. „1989” ukazuje upadek komunizmu z perspektywy trzech par - Frasyniuków, Wałęsów i Kuroniów. Widzowie towarzysza im nie tylko podczas strajków w stoczni i przy Okrągłym Stole, ale także w prywatnych chwilach czy w więzieniu.
Spektakl jest koprodukcją teatru im. Słowackiego w Krakowie i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Prapremiera „1989” odbyła się na gdańskiej scenie w grudniu 2022 r.
Reżyseria: Katarzyna Szyngiera
Pomysł: Marcin Napiórkowski
Muzyka: Andrzej „Webber” Mikosz
Scenariusz: Marcin Napiórkowski, Katarzyna Szyngiera, Mirosław Wlekły
Teksty piosenek i szkice linii wokalnych: Marcin Napiórkowski
Napisz komentarz
Komentarze