Co robiłeś wiosną 1989 roku?
Zaraz po dyplomie w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku zacząłem współtworzyć pierwszą, prywatną gazetę dotyczącą mody – arkusz wykrojów „Maria”. Sam też projektowałem i nawet wydałem dwa autorskie numery tego pisma. Współpracowaliśmy wtedy z najlepszymi polskimi modelkami, Małgorzatą Niemen czy Bogną Sworowską Organizowaliśmy pokazy mody. Podczas jednego z nich, w Hali Olivia, na widowni zasiadło kilka tysięcy ludzi! To był czas, gdy ówczesne władze zlikwidowały Związek Polskich Artystów Plastyków, więc działaliśmy w ramach spółdzielni. Wtedy powstała gdańska Spółdzielnia Wzornictwa Przemysłowego „Format” zatrudniająca masę osób z tak zwanym wilczym biletem, w której wydawaliśmy nasz periodyk. Zajmowaliśmy się tam modą, ale i projektowaniem graficznym.
Jednak głównym bohaterem naszej rozmowy jest nie moda, a plakat.
Wiosna 1989 to niepowtarzalna aura, która zdarza się raz na kilka dekad... Wszyscy żyli wtedy wyborami. Przyświecała nam ogromna nadzieja, ale jednocześnie to był gorący okres. Ze sztuką jest często tak, że przychodzi sama. Nie myślałem wtedy konkretnie o stworzeniu plakatu wyborczego na 4 czerwca, choć nosiło mnie, by artystycznie jakoś włączyć się w tę atmosferę.
W stanie wojennym zrobiłem serię niezłych zdjęć na gdańskich ulicach. Jednak podczas wywoływania, niechcący, uszkodziłem film. To mało powiedziane, że strasznie się wkurzyłem, ale potem doszedłem do wniosku, że - przewrotnie - to może i lepiej. Jestem absolwentem PWSSP, a nie fotoreporterem. Pośród wielu różnych umiejętności przecież potrafię rysować, więc uznałem, że wyrażę się w taki właśnie sposób. Tak powstały rysunki dokumentujące tamten czas na Wybrzeżu. Graficzne felietony, forma wizualnego pamiętnika.
Co jest na tych rysunkach?
Na tym zatytułowanym „Przechodzień” - jest człowiek rzucający kamieniem w milicję, pod Zieleniakiem. Sytuacja, którą znam z autopsji. Wielokrotnie byłem tym gówniarzem, który rzucał kamieniami w milicję. Inny z rysunków nosi tytuł: „Płomienna godzina, a oni ciągle swoje”. Na nim: blok na Suchaninie, a w każdym oknie - świeczka. Rysunki po latach zostały nawet opublikowane w prasie, co niejako zapętliło moje doświadczenia artystyczne i zawodowe - graficzne. W 1989 roku, tuż przed wyborami, nastały czasy, w których brak działania był jednoznaczny z opowiedzeniem się po stronie władzy. Wielu angażowało się w walkę o wolną Polskę. Ja rozprowadzałem znaczki „Solidarności”. Niby nic wielkiego, ale w pewnym sensie jestem dziś dumny z takich prostych gestów. I mimo że to nie ja obaliłem komunę, spełniło się coś, o czym marzyłem całą młodość.
Wróćmy do plakatu…
Przypomnieliśmy już atmosferę tamtych czasów, ustaliliśmy potrzebę włączenia się do rewolucji za pomocą sztuki i działań najprostszych, ale historia samego plakatu też ma bardzo prozaiczny wymiar. Któregoś majowego dnia będąc w Parku Oliwskim zauważyłem leżącą na ziemi suchą gałąź, która wypuściła jeden zielony listek, ostatnie tchnienie a jednocześnie totalna manifestacja siły życia. No i nadzieja...
Symboliczne…
To było dla mnie ewidentne skojarzenie z sytuacją tamtego czasu. Istny ready-made artystyczny. Wystarczyło tę obserwację zreprodukować środkami graficznymi i podzielić się nadzieją z innymi. Wziąłem tę gałązkę i, podekscytowany, pojechałem z nią do Sopotu, by na plaży zrobić zdjęcia. Jeszcze wtedy nie myślałem o plakacie wyborczym. A gdy koncept zaświtał mi w głowie, poszedłem z tym do „Solidarności”. Skierowano mnie do Szymona Pawlickiego, który był wtedy Przewodniczącym Biura Kultury Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Pokazałem mu zdjęcia.
I co?
Zachwycił się natychmiast. Na fali entuzjazmu Pawlickiego przygotowałem plakat. Tuż przed drukiem, Szymon spytał mnie, ni stąd ni zowąd: - A właściwie, to co to za drzewo jest na twoim plakacie? Bez chwili zastanowienia odparłem: - Lipa. Zauważyłem przerażenie w jego oczach, a i ja tym na głos wypowiedzianym słowem nie mniej się przeraziłem. Dotarło do mnie znaczenie… Ponura symbolika tego słowa, które w kontekście tak ważnych wyborów kojarzyło się fatalnie. Wszyscy wpadli w panikę: - Co można z tym zrobić? Zaproponowałem najprostsze rozwiązanie…
Tuż przed drukiem, Szymon spytał mnie, ni stąd ni zowąd: - A właściwie, to co to za drzewo jest na twoim plakacie? Bez chwili zastanowienia odparłem: - Lipa. Zauważyłem przerażenie w jego oczach, a i ja tym na głos wypowiedzianym słowem nie mniej się przeraziłem.
Krzysztof Ignatowicz
Czyli?
Że podmienię feralny, lipowy liść na inny. I tak zrobiłem. Ostatecznie w grafice mojego plakatu dominowała szarość, na tle której wyróżniały się dwa kolorowe elementy, zieleń listka i biało - czerwona „metka” z logo „Solidarności”, przedziurawiona przez ten pęd, na którym dumnie zawisła. Zmiana przeszła. Plakat był gotowy, wydrukowano 10 tys. egzemplarzy. Byłem przekonany, że za chwilę zobaczę je na ulicach. Nic z tego…
Co się stało?
Do tej pory nie wiem, co było powodem, że zrezygnowano z mojego afisza. Z pewnością ktoś inny musiał uznać to zamieszanie z liściem za ryzykowane. A może bali się dendrologicznych kompetencji władzy, która po samej gałęzi zacznie budować skojarzenia, że Solidarność to lipa? Kilka paczek z wydrukowanymi plakatami leżało w mojej piwnicy jeszcze długie lata... W 2011 roku mój syn, Filip Ignatowicz, wtedy jeszcze student drugiego roku gdańskiej ASP, miał w stoczni plener artystyczny. Przypomniało mu się to moje dzieło, o którym opowiadałem mu przed laty przy okazji obchodów rocznicy tamtego czerwca. Postanowił za mnie dokonać artystycznej rehabilitacji tego projektu. Tamtymi plakatami wykleił pomieszczenia modelarni czy budynków przy istniejących jeszcze wtedy pochylniach. Afisze pojawiły się tam, gdzie powinny były zaistnieć od razu po wydrukowaniu. To było jego osobiste rozliczenie się z tamtą sytuacją…. Sam plakat zaistniał też po latach w innych okolicznościach. W Zielonej Górze ponoć ktoś napisał o nim pracę magisterską, ale czy tak było w istocie, nawet nie sprawdziłem. Natomiast dwa lata temu odezwała się do mnie kuratorka wystawy w muzeum w Chicago, chciała dowiedzieć się o plakacie czegoś więcej. Niestety ważne sprawy rodzinne spowodowały, że nie odpisałem na jej list.
Najsłynniejszym plakatem 1989 roku było dzieło Tomasza Sarneckiego „W samo południe”. Symbolem tamtych czasów stały się też plakaty wyborcze z Lechem Wałęsą.
Mało brakowało, a mielibyśmy nasz gdański plakat wyborczy… Okazało się, że ten mój niedoszły afisz miał jednak swoje drugie życie, niejako drugi obieg. Niedawno kolega syna przyniósł mi zdjęcie, na którym jest jego ojciec i babcia, a w tle mój plakat! Zdjęcie zrobione było w 1989 roku, w domu tych ludzi, na południu Polski… Skąd się ten afisz u nich wziął? Już nikt nie pamięta.
Ostatecznie, listek jakiego drzewa umieściłeś na gałązce?
Nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć… W jednej z gazet, po latach, sugerowano, że gdyby to był liść dębu, afisz zaistniałby... Ale to już chyba było bez znaczenia. Najważniejsze, że nie było lipy! Mam nadzieję, że teraz też lipy nie będzie!
***
Filip Ignatowicz - „Plakat mojego taty”, działanie w przestrzeni publicznej, interwencja / akcja plakatowa na obszarach Stoczni Gdańskiej, 2011 rok
Ten projekt jest moim osobistym rozliczeniem z historią plakatu, który mój ojciec zaprojektował w 1989 roku dla ruchu „Solidarność”. Interwencja polega na odbitkach (i kilku autentykach) wklejanych w przestrzeni stoczniowej i postindustrialnej (symbolicznej kolebce Solidarności) Dodatkowym elementem było także przygotowane nagranie, 3-minutowa rozmowa z tatą, która skracała (niezwykłą z mojego punktu widzenia historię plakatu). Plakat został wydrukowany w nakładzie 10 tys. egzemplarzy, jednak nigdy nie został upubliczniony tak jak powinien, ponieważ praktycznie cały nakład poszedł do przemielenia albo gnił w piwnicach. Stało się to prawdopodobnie za sprawą gałęzi lipy będącej kwintesencją przedstawienia na projekcie. Wydaje się, że obawiano się, że ze strony komunistycznej władzy fakt ten zostanie wykorzystany i zacznie wybrzmiewać hasło, że „Solidarność to lipa” (i zamiast graficzno-wizualnej formy reprezentującej nadzieję, pojawi się odwrotne - pejoratywne znaczenie). Historia plakatów w moim projekcie wkracza w pętlę - bo za sprawą mojej prostej interwencji wracają one do miejsca z którymi są najsilniej związane, jednak ponownie nie przyczynią się do obalenia komunizmu i demokratyzacji kraju, bo spóźniły się kilka dekad w swojej obecności na murach. Szczęśliwie, nie były one konieczne do transformacji ustrojowej, dlatego działanie to ma raczej wymiar personalny.
Napisz komentarz
Komentarze