W wyniku ustaleń Okrągłego Stołu i zgody władz na częściowo wolne wybory, na czas kampanii wyborczej Solidarności przyznano „okienka” w telewizji i w radiu, na promowanie swoich kandydatów. Dotyczyło to zarówno Warszawy, jak i kilku innych ośrodków, gdzie mieściły się regionalne oddziały Polskiego Radia i Telewizji Polskiej.
Salon z parą gospodarzy
Kierownikiem gdańskiego zespołu telewizyjnego został Adam Kinaszewski, dawny dziennikarz Telewizji Gdańsk, usunięty z powodów politycznych, bliski współpracownik Lecha Wałęsy, współautor jego biografii „Droga nadziei”. Ale jego nominacja to był pomysł Bogdana Borusewicza, który był przekonany, że wcześniejsze doświadczenie telewizyjne Kinaszewskiego może być przydatne wobec możliwych konfliktów z szefostwem ośrodka gdańskiego.
Henryka Dobosz-Kinaszewska, żona Adama, także dziennikarka, wspomina, że kompletowanie zespołu wcale nie było łatwe.
– Nie bardzo mogliśmy zwerbować ludzi. W końcu Alina Afanasjew zgłosiła całą swoją rodzinę, a więc siebie męża i syna.
Alina odpowiadała za scenografię, Jerzy Afanasjew, słynny reżyser związany jeszcze z teatrzykiem Bim-Bom, nadawał programom „poetyckiego” sznytu, a ich syn, Jerzy junior użyczał głosu jako lektor, a także realizował krótkie filmiki z kandydatami. Istotnym wsparciem okazał się Janusz Daszczyński (późniejszy szef gdańskiego ośrodka TVP, a w latach 2015-16 – prezes zarządu TVP), niezwykle zdolny organizator, którego Henryka Dobosz poznała w „karnawale Solidarności” - jako prawą rękę Lecha Bądkowskiego w „Samorządności”, solidarnościowym dodatku do „Dziennika Bałtyckiego”.
Z dawnych pracowników telewizji zespół zasilili: Alicja Hołdun, Lech Kujawski i operator Włodzimierz Resiak, a także Marek Ponikowski. Ten ostatni – później wieloletni gospodarz „Gdańskiego Dywanika” w Telewizji Gdańsk – był w 1989 roku w tutejszym środowisku dziennikarskim osobą właściwie nieznaną. Nad morze przeniósł się z Warszawy na początku stanu wojennego, bo odmówił poddania się weryfikacji, czyli ocenie przydatności do pracy w mediach kontrolowanych przez generalską juntę i zajął się… produkcją długopisów. Na jego korzyść przemawiało jednak doświadczenie pracy w legendarnym Studio 2, jednym z najnowocześniejszych i najatrakcyjniejszych programów peerelowskiej telewizji.
Byli też dziennikarscy debiutanci: absolwent historii UG Wojciech Suleciński oraz Tomasz Posadzki (późniejszy prezydent Gdańska, w latach 1994-98). Posadzki jako prawnik sprawdził się w tłumaczeniu wszystkich niuansów wyjątkowo skomplikowanej ordynacji wyborczej. Video Studio Gdańsk reprezentował Ryszard Grabowski.
Twarzą solidarnościowego programu obok Kinaszewskiego była Katarzyna Bogucka-Krenz, także była dziennikarka telewizyjna.
– Uznałam, że Adam musi mieć „przyboczną” kobietę – wspomina Henryka Dobosz. – Nie pamiętam już, czy to ja wymyśliłam Kasię czy Włodek Resiak. Adam w pierwszej chwili zaoponował, że przecież ona nie zna się na polityce, ale przekonałam go, że chodzi właśnie o to, żeby to nie była przebojowa propagandystka, ale ktoś wiarygodny i prawdziwy, ktoś, komu widz zaufa. Osoba o wielkiej kulturze osobistej, pełna wdzięku, ciepła, łagodności, słowem – dama. Stworzyliśmy w studiu jakby salon, z parą gospodarzy, w którym opowiadano, jak to będzie świetnie, kiedy władzę od komunistów przejmie Solidarność.
Za duża marynarka, za mało elegancki sweter
Bycie damą w tamtych realiach nie było łatwe. Katarzyna Krenz wspomina, że w pierwszym programie miała na sobie marynarkę, wybraną przez grono przyjaciółek z szafy jednej z nich, jako najbardziej reprezentacyjny ciuch. Była na Katarzynę za duża o trzy numery, w związku z czym trzeba ją było spiąć na placach agrafką.
– Siedziałam prosto, żeby ramiona mi nie opadały, bliska omdlenia i z przerażeniem myślałam: Co ja tu robię? To jakaś pomyłka! Zerknęłam na Adama Kinaszewskiego: Adam, ratunku, ja i polityka? Przecież, gdyśmy razem pracowali w TV Gdańsk, zajmowałam się kulturą: premiery teatralne, koncerty, wernisaże, wywiady z artystami i ludźmi kultury, recenzje książek. A tu nagle porwała mnie lawina wielkich wydarzeń, wielkiej historii...
Katarzyna Krenz przypomina sobie, że nie tylko ona miała kłopot ze skompletowaniem garderoby. Marynarką dzielili się też Marek Ponikowski i Wojciech Suleciński.
– To była marynarka Marka, brązowa ze sztruksu – wyjaśnia Suleciński. – Ja natomiast chodziłem w takim „związkowym” swetrze, który wydawał się być świetnym znakiem rozpoznawczym osób związanych z Solidarnością. W pewnym momencie koledzy uznali, że powinniśmy być jednak bardziej eleganccy. A ponieważ w tamtym czasie nie miałem własnej marynarki, Marek wyciągnął tę swoją i mnie w nią ubrał.
Jatek ani dywersji nie było
Redakcja mieściła się początkowo w „Akwenie”, jak nazywano wtedy dzisiejszą siedzibę Komisji Krajowej Solidarności przy ul. Wały Piastowskie. Szybko jednak okazało się, że nie da się robić programu telewizyjnego z dala od zaplecza technicznego. Dzięki operatywności duetu Kinaszewski-Daszczyński udało się wywalczyć pokoik w siedzibie Telewizji Gdańskiej przy ulicy Sobótki oraz dostęp do studia i zestawów montażowych.
Jak układały się stosunki między „solidaruchami” a pracownikami ośrodka?
Katarzyna Krenz: – Weszliśmy do studia telewizji publicznej jako swego rodzaju „obce ciało”. Redaktor naczelny Stanisław Celichowski wydał nam przepustki, przydzielił czas emisyjny i godziny nagrania naszego odcinka w studio – zawsze rano, zawsze przed „ich” studiem wyborczym. Z powodu cenzury my musieliśmy wszystko nagrywać, „oni” nadawali na żywo. W sumie dwanaście osób, profesjonalnych ludzi telewizji, ale pracujących na akord, na czas, w szaleńczym tempie, w „wypożyczonej” przestrzeni i na cudzym sprzęcie. Nie mieliśmy biurek redakcyjnych, narady odbywały się w prywatnych domach.
Marek Ponikowski: – Nie było otwartej wrogości. Część pracowników przeczuwała już nadciągająca zmianę, część po cichu wręcz sympatyzowała z opozycją, ale byli tacy, którzy ignorowali ekipę Komitetu Obywatelskiego. Niektórzy mieli na sumieniu wręcz obrzydliwe paszkwile…
Henryka Dobosz: – Trzeba przyznać, że szef ośrodka, Stanisław Celichowski, trzymał się zasad, nie przeszkadzał nam, a mógł. Później dowiedziałam się, że w Warszawie między personelem TVP a ekipą solidarnościową dochodziło do istnych jatek. A u nas była jeśli nie współpraca, to w każdym razie przychylna atmosfera. Nie robili nam dywersji, a niektórzy, zwłaszcza „technika”, nawet po cichu pomagali.
Ale też podpatrywali. Pomysł z sympatyczną parą prowadzących, został szybko skopiowany przez ekipę telewizji pracującą na rzecz kandydatów PZPR.
Bywały i sytuacje tragikomiczne. Jeden z montażystów, z którym Marek Ponikowski późnym wieczorem montował materiał z Bydgoszczy, wyraźnie stresował się koniecznością tej współpracy. Co jakiś czas przepraszał i wychodził na chwilę z montażowni, po czym wracał, montował i znów wychodził.
– Po kolejnym wyjściu zorientowałem się, że on po prostu idzie się napić. Aż wreszcie, już dobrze po północy, padł twarzą na klawiaturę – wspomina Ponikowski. – Zostałem z upitym facetem, nie wiedząc co robić. W końcu pojechałem do domu, a montaż następnego dnia dokończył ktoś inny.
Tusk i Kaczyński – już wtedy
Audycje wyborcze były półgodzinne, z czego na Komitet Obywatelski przypadało siedem minut.
– W tych siedmiu minutach musieliśmy mówić zwięźle, ale na tyle emocjonalnie, żeby to zostało zapamiętane – wyjaśnia Henryka Dobosz. – Robiłam dla Adama „rybki”, czyli punkty, o czym ma rozmawiać. Wcześniej spotykałam się z zaproszonymi gośćmi, żeby ich wybadać: jak mówią, co mają do powiedzenia.
Nieoceniony był tu wkład Alicji Hołdun, która rozpisywała dosłownie co do sekundy wszystko, co miało się wydarzyć na planie, żeby nie było żadnych niespodzianek.
W programach chodziło głównie o popularyzację kandydatów Solidarności do Sejmu i Senatu, ale zapraszano też innych przedstawicieli opozycji. Marek Ponikowski szczególnie zapamiętał program z udziałem działaczy Kongresu Liberałów i ich lidera, „młodego efeba z jasną, kudłatą czupryną” – Donalda Tuska.
– Nie mogłem wtedy wiedzieć, jaką kiedyś zrobi karierę, ale już wówczas zafascynowała mnie jego osobowość.
Jednym z promowanych kandydatów był Jarosław Kaczyński, startujący na senatora z ówczesnego województwa elbląskiego, bo – jak głosiła plotka – nikt nie chciał go wziąć na listę i końcu, po naleganiach jego brata Lecha, upchnięto go w tym mieście. – Nie wiem czy Marek [Ponikowski – red.] mnie nie zabije, bo ja za każdym razem powtarzam, że to my odpowiadamy za karierę polityczną Jarosława Kaczyńskiego. To ja i Marek robiliśmy mu pierwszy filmik wyborczy – przyznaje Wojciech Suleciński. – Potem zjedliśmy z nim obiad w Elblągu i zrobił na mnie wrażenie człowieka niezmiernie miłego obejścia, wręcz familiarnego, w przeciwieństwie do swojego brata, którego pamiętam jako straszliwie poważnego.
Henryka Dobosz, która rozmawiała z Kaczyńskim przed programem, przyznaje, że była pod ogromnym wrażeniem jego błyskotliwych uwag na temat polityki. – Mam bardzo krytyczne zdanie na temat tego, co robi PiS i sam Jarosław, natomiast mogę zrozumieć, że on oddziałuje na ludzi ze swojego otoczenia, bo sama to przeżyłam – mówi.
Od nas zależało, czy ludzie dadzą się przekonać
Po latach Marek Ponikowski wspomina z dumą swój pomysł na finalny spot, w którym mieli zaprezentować całą pomorską „drużynę Lecha”.
– Przypomniał mi się nagle film nakręcony przez Video Studio po zakończeniu sierpniowego strajku 1988. Stoczniowcy szli ławą ulicą Łagiewniki w kierunku kościoła św. Brygidy. A może „wtopić” naszych kandydatów w ten pochód, który może był przegrany, ale z drugiej strony radosny i pełen wiary? – pomyślałem.
Na drugi dzień materiał był gotowy: pochód stał się tłem dla wyświetlanych kolejno „główek” kolejnych kandydatów Komitetu Obywatelskiego. Henryka Dobosz każdemu z nich wymyśliła chwytliwe hasło, na przykład: „Edmund Krasowski – astronom i rewolucjonista”.
– To była dla mnie ogromna satysfakcja. Współpraca z zespołem wspaniałych, odważnych ludzi, no i ten finałowy akord… Dało mi to okazję do współpracy z tymi wszystkimi ludźmi, których wcześniej znałem tylko z audycji Wolnej Europy albo z opluwających ich tekstów w reżimowych mediach. Chyba właśnie wtedy poczułem się prawdziwym gdańszczaninem – kończy Marek Ponikowski.
– Byliśmy chyba jedynym takim zespołem w Polsce: zgranym, solidarnym i zaprzyjaźnionym ze sobą również prywatnie – podsumowuje Katarzyna Krenz. – Pracowaliśmy dzień w dzień przez okrągły miesiąc, od rana do nocy. Programy nadawaliśmy codziennie, a pracy mieliśmy naprawdę dużo, bo musieliśmy przedstawić kandydatów Solidarności z pięciu czy nawet sześciu ośrodków: Torunia, Bydgoszczy, Grudziądza, Olsztyna, Elbląga... Łączyło nas poczucie wagi naszego zadania – w końcu od nas zależało, czy ludzie dadzą się przekonać, żeby pójść na wybory i zagłosować na naszych solidarnościowych kandydatów. Zagłosowali. Wybrali! Wygraliśmy!
Napisz komentarz
Komentarze