Aż 80,1 proc. uczestników najnowszego sondażu, przeprowadzonego przez UCE RESEARCH i platformę ePsycholodzy.pl, stwierdza, że obecna sytuacja, związana ze wzrostem cen w sklepach, wywołuje u nich negatywne emocje, np. złość, lęk, strach czy nienawiść. 14,6 proc. respondentów jest przeciwnego zdania, natomiast 5,3 proc. nie potrafi wypowiedzieć się w tej kwestii.
– Oczywiście trudno, żeby wzrost cen cieszył, szczególnie w sytuacji, kiedy spada realne wynagrodzenie, czyli rośnie poczucie zubożenia. Mamy kryzys i to jest jego wyraźny przejaw. Może to wpłynąć na przykład na wynik wyborów. W każdym razie może być i jest już istotnym elementem kampanii wyborczej – komentuje dla MondayNews ekonomista Marek Zuber.
- Jestem poirytowana codziennymi zakupami – przyznaje pani Małgorzata, którą razem z córką spotykamy w jednym z tczewskich supermarketów. – Ceny wciąż rosną, a pensje nie. Za tę samą kwotę kupuję coraz mniej żywności. Złości mnie, kiedy coraz częściej muszę z czegoś rezygnować. Nawet posiadanie psa czy kota stało się teraz luksusem. Na naszego czworonoga wydajemy o 50 proc. więcej niż np. rok temu. Kiedyś nie lubiłam sklepowych gazetek, jednak teraz sięgam po nie coraz częściej w poszukiwaniu różnych promocji.
Jak zaznacza dr Jolanta Tkaczyk z Akademii Leona Koźmińskiego, ludzie mogą podejmować pewne działania dostosowawcze, będące wynikiem obniżenia optymizmu konsumenckiego. Ograniczają wydatki do niezbędnego minimum, poszukują tańszych alternatyw czy rezygnują z zakupu produktów, które nie są niezbędne. Według ekspertki, to może natomiast prowadzić do spadku sprzedaży i wpływów po stronie podaży.
– Marcowy odczyt GUS-owskich wskaźników wskazuje, że żywność jest w Polsce najdroższa od 1996 roku – dodaje Michał Pajdak, współautor badania z platformy ePsycholodzy.pl. - Jednak nie każdy zauważa zwiększoną inflację. Nie dla każdego jest to też ważny czynnik podczas zakupów, zwłaszcza gdy dla bogatszych Polaków wydatki na żywność stanowią dzisiaj od kilku do kilkunastu procent miesięcznych zarobków. W takim przypadku nie ma znaczenia, ile kosztuje dany produkt. I tak nie skonsumujemy go więcej, niż możemy
Mieszkańcy małych miast są sfrustrowani
Jak wynika z badania, wzrost cen w sklepach wywołuje negatywne emocje przede wszystkim u osób w wieku 45-54 lat oraz 18-24 lat. Głównie są to mieszkańcy miejscowości liczących od 50 tys. do 99 tys. oraz od 20 tys. do 49 tys. ludności. Przeważnie mają wykształcenie zasadnicze zawodowe bądź średnie, a także miesięczne dochody netto w wysokości 1000-2999 zł lub 3000-4999 zł.
– Ludzie młodzi, będący na początku drogi zawodowej, często mają niewielkie zarobki, a jednocześnie – jasno zarysowane potrzeby. Przez narastającą drożyznę, nie mogą ich w pełni realizować i mocno to przeżywają. Do tego patrząc na wielkość miejscowości, z jakich pochodzą ww. respondenci, widać, że są to tereny mniej rozwinięte gospodarczo. Tam ludzie mniej zarabiają w porównaniu z ich rówieśnikami w dużych aglomeracjach – analizuje Michał Pajdak.
Z kolei ankietowani, którzy nie wykazują negatywnych emocji, to głównie osoby w wieku 65-74 lat oraz 75-80 lat. Przede wszystkim pochodzą one z miast liczących powyżej 500 tys. ludności lub od 200 tys. do 499 tys. mieszkańców. Zazwyczaj mają wykształcenie podstawowe lub gimnazjalne bądź wyższe, a także miesięczne dochody netto powyżej 9000 zł lub poniżej 1000 zł.
– Duże miasta dają więcej możliwości zarobkowych. Spore dochody powodują z kolei to, że nie trzeba drastycznie ograniczać konsumpcji, pomimo wzrostu cen. Wciąż takich konsumentów stać na wszystko lub prawie wszystko. W przypadku emerytów sądzę, że negatywne emocje nie dotyczą tylko tych, którzy otrzymują wyższe świadczenia zaznacza Marek Zuber.
Ograniczamy zakupy
Z badania dowiadujemy się także, jak podczas robienia zakupów zachowują się Polacy, którzy odczuwają negatywne emocje. 50,3 proc. ankietowanych zwyczajnie ogranicza zakupy. Jak stwierdza Marek Zuber, wiąże się to ze zmniejszeniem możliwości zakupowych, w zderzeniu wysokich cen ze spadkiem realnych wynagrodzeń. Ewentualnie może występować psychologiczna niechęć do płacenia więcej w sytuacji, kiedy konsumentów wciąż stać na droższe zakupy. Zdaniem eksperta, trzeba po prostu przyzwyczaić się do wyższych cen.
W jakiejś części drożyzna w sklepach jest winą polityków i ich często nieprzemyślanych decyzji. Ponadto codziennie praktycznie z każdej strony atakuje nas przekaz, że coś znowu zdrożało. I z reguły w pierwszej kolejności winimy za ten stan właśnie polityków
Michał Pajdak / ekspert z platformy ePsycholodzy.pl
– Ograniczanie zakupów może oznaczać, że konsumenci unikają kupowania niepotrzebnych lub droższych produktów oraz szukają alternatywnych źródeł zaopatrzenia, takich jak tańsze sklepy, promocje lub wyprzedaże. To może być sposób na zmniejszenie kosztów codziennego życia w warunkach dużego wzrostu cen. Nie jest też wykluczone, że konsumenci zmieniają swoje nawyki zakupowe, przywiązując większą wagę do cen produktów, czytając etykiety i porównując ceny między różnymi sklepami – uzupełnia dr Tkaczyk.
Pani Katarzyna i jej mąż Jacek pracują i mieszkają w Gdańsku, mają dwójkę dzieci w wieku szkolnym, dysponują miesięcznym budżetem w wysokości ok. 12 tys. zł.
– Przy dwójce dzieci i stale galopujących cenach musiałam nieco zmienić nasze nawyki zakupowe – przyznaje pani Katarzyna. – Kiedyś robiliśmy wielkie zakupy, niejednokrotnie pakując do koszyka produkty nie najpilniejszej potrzeby, zdarzało się też, że coś stało zbyt długo w lodówce i trzeba to było wyrzucić. Dzisiaj robię zakupy bardziej przemyślane – mniejsze i z kartką w dłoni, jednak coraz częściej wracam z nich do domu sfrustrowana.
Zmiany zakupowe u swoich klientów obserwuje pani Grażyna, ekspedientka w jednym z osiedlowych sklepów spożywczych w Tczewie.
– Najbardziej widać to u osób starszych, ich zakupy są skromniejsze, bo często priorytetowe są dla nich leki, których ceny też się mocno zmieniają. Co do młodszych klientów, to zaryzykuję stwierdzenie, że ruch przed majówką był większy niż przed świętami – uśmiecha się pani Grażyna.
30,8 proc. ankietowanych wskazuje, że nic nie robi, tj. zachowuje się neutralnie. Jak zaznacza Marek Zuber, część osób ma świadomość tego, że musi pogodzić się z obecną sytuacją. Poza tym skoro konsumenci pozostają bierni, to prawdopodobnie ich dochody pozwalają im na utrzymanie dotychczasowego poziomu życia albo są oni pogodzeni z tym, że niewiele mogą zrobić.
Złościmy się na polityków
Ponadto z badania wynika, że na trzecim miejscu w rankingu jest złoszczenie się na polityków – 24,4 proc. I najczęściej dotyczy to osób w wieku 65-74 lat i 25-34 lata, z wykształceniem zasadniczym zawodowym lub średnim. Przeważnie są to mieszkańcy miast liczących 50-199 tys. ludności. Najczęściej zarabiają co najmniej 7000 zł netto. Tutaj trzeba też wskazać, iż 11,4 proc. badanych przyznało, że także obraża polityków w sklepach i przypisuje im winę za drożyznę.
– W jakiejś części drożyzna w sklepach jest winą polityków i ich często nieprzemyślanych decyzji. Ponadto codziennie praktycznie z każdej strony atakuje nas przekaz, że coś znowu zdrożało. I z reguły w pierwszej kolejności winimy za ten stan właśnie polityków – dodaje ekspert z platformy ePsycholodzy.pl.
Pierwszą piątkę zestawienia zamyka stwierdzenie, że konsumenci nie chcą zwracać na siebie uwagi – 16,2 proc., a także myślenie o tym, że drożyzna jest wynikiem wojny w Ukrainie – 15,5%. Natomiast niemal pod koniec tabeli można zauważyć, że niewielka grupa Polaków (w przedziale od 4,7 do 6,6proc.) obwiniania o sytuację dostawców, producentów lub sieci handlowe.
– To jest ciekawy wątek z tego badania, ponieważ od dłuższego czasu funkcjonuje narracja, że w dużej mierze za drożyznę odpowiadają pazerne sieci handlowe, dostawcy i producenci. Zresztą powielali ją sami politycy, a niektórzy konsumenci to dalej kolportowali, sądząc, że to prawda. Natomiast wyniki pokazują, że Polacy oczywiście mają negatywne emocje do ww. grupy, ale nie są one tak duże – podsumowuje Michał Pajdak.
Czy to już szczyt drożyzny?
Analiza ponad 88 tys. cen detalicznych z przeszło 37 tys. sklepów wykazała, że w marcu br. codzienne zakupy były droższe średnio o 23,7 proc. niż rok wcześniej. Ostatnio zanotowana podwyżka w ujęciu rok do roku przebiła poprzednie, które i tak już były wysokie, bo na poziomie 20,8 proc. w lutym i 20 proc. rok do roku w styczniu. Dane pochodzą z cyklicznego raportu pt. „INDEKS CEN W SKLEPACH DETALICZNYCH”. Dane za marzec pokazują, że Polacy płacili za zakupy średnio o prawie 24 proc. więcej niż rok wcześniej. I ta podwyżka w relacji rocznej była największą w tym roku.
Czy jest nadzieja? Tak, ale wyłącznie w temacie dynamiki wzrostu cen, co oznacza, że koszty zakupów nadal będą rosły, tylko wolniej niż do tej pory.
– W poprzednich miesiącach liczyłem na rychłe uspokojenie dynamiki wzrostu cen w sklepach, a ona znów zanotowała wzrost. Tym razem głównym powodem była susza na południu Europy, która podbiła ceny warzyw i owoców. Nieco odsuwa to perspektywę obniżenia rocznej stopy wzrostu cen. Ocieplenie klimatu oznacza też, że okresy suszy będą pojawiały się coraz częściej, a zatem nagłe podwyżki w sklepach będą występowały regularnie – komentuje dla MondayNews ekonomista Marcin Luziński z Santander Bank Polska.
Wszystko wskazuje na to, że w marcu osiągnęliśmy szczyt drożyzny. Ale nie oznacza to, że ceny w sklepach teraz będą spadać.
Marek Zuber / ekonomista
Jak podkreśla dr Tomasz Kopyściański z Uniwersytetu WSB Merito, dynamika wzrostu cen nie mogła wyhamować w marcu z powodu wysokich kosztów funkcjonowania placówek handlowych. W celu utrzymania rentowności sklepy przenoszą je równomiernie na wszystkie produkty, bez względu na to, jak kształtują się ich jednostkowe ceny hurtowe. W konsekwencji konsumenci cały czas coraz więcej płacą za zakupy.
– W najbliższym czasie wzrost cen w sklepach powinien wyhamować, bo od kilku już miesięcy maleją ceny surowców energetycznych i żywności na rynkach światowych. Tego efektu nie widzimy jeszcze w Polsce, ponieważ spadek konsumpcji wciąż jest za mały, żeby zmusił sieci handlowe do wyhamowania z podwyżkami. Dobrym przykładem jest tutaj olej rzepakowy. Patrząc na rynek europejski, nie powinien obecnie kosztować więcej niż 8 złotych za litr. A jednak ostatnio mieliśmy cenę w okolicach 11-12 zł w polskich sklepach – przekonuje ekonomista Marek Zuber.
Czy to już szczyt drożyzny czy jeszcze wszystko przed nami?
– Skokowe wzrosty cen surowców, obserwowane w 2022 roku, w sporej części zostały już odzwierciedlone na sklepowych półkach. Przy dalszej stabilizacji rynku surowców można oczekiwać, że w kolejnych miesiącach dynamika podwyżek cen produktów żywnościowych w skali roku będzie się osłabiać. Na poziomie producentów już obserwujemy, że np. w przypadku produktów mleczarskich czy mięsnych dynamika wzrostu cen w ujęciu rok do roku zaczęła się obniżać – informuje analityk sektora Food&Agri Paweł Wyrzykowski z Banku BNP Paribas.
– Wszystko wskazuje na to, że w marcu osiągnęliśmy szczyt drożyzny – dodaje Marek Zuber. – Ale nie oznacza to, że ceny w sklepach teraz będą spadać. Będą dalej rosły, tylko wolniej. Oczywiście pojawią się takie artykuły, które potanieją, choćby warzywa w związku z początkiem sezonu. Moim zdaniem, spadną też ceny oleju, masła oraz cukru. Ale większość towarów dalej będzie drożeć, tylko wolniej.
Napisz komentarz
Komentarze