Zabiorę żyletki, bilety, papierosy
Reszta jest nic nie warta
Znam się na tym trochę
Tylko zrobię ten kiosk
I będę bogaty
I już nie będę czekał na forsę od taty
Deklaracje z chuligańskiego, punkowego szlagieru o „skoku na kiosk" sprzed przeszło 30 lat dokumentują tę lepszą epokę. Do branży nie garną się dziś nowi adepci, a w Gdańskim Stowarzyszeniu Kioskarzy z jakiejś setki członków w latach dziewięćdziesiątych, gdy przeżywał boom, pozostało może ze 40 osób.
- Opłaty za prąd, składka zdrowotna – wymieniają w GSK powody tego spadku liczebności, zanim zdążymy o to zapytać, a lista przyczyn znikania tych budek zdaje się wydłużać w nieskończoność.
- Światło, dzierżawa, podatki, na księgową. Państwo nas nie wspiera. Nie wspiera takich jednoosobowych, małych przedsiębiorców. Nie wspiera takiej klasy średniej – wskazuje jedna ze sprzedawczyń. - Wojna, inflacja, pandemia… Każdy by chciał, żeby była jakaś stabilizacja – dodaje.
- Przy tych cenach bywają miesiące, że do interesu trzeba dołożyć – nie ukrywa prezes zarządu stowarzyszenia, Jacek Laskowski. - Mamy tylko i wyłącznie grzejniki elektryczne, a to nie jest tania zabawa. Te konstrukcje wymagają porządnego grzania. Tego się nie da ocieplić. Każdy, własnym sumptem organizuje sobie jakieś zaplecze socjalne, ale obiadu się tam nie ugotuje i nie ma toalety.
***
- Nie mam już Wyborczej, pani Janinko. Tak się rozkręciłam, że wyprzedałam. Przepraszam. Jutro będzie dużo gazet, na majówkę – zapewnia pani Gosia i reagując na kolejną klientkę nim ta zdąży zapytać o swój tytuł i wyjaśnia: - To moja pani od ponad 30 lat. Miała 60, ma 90 –wylicza, a potem dopowiada, że to kobieta „zakochana w Tusku". - To jest jej chłopak, a ten drugi to jak mówi: chłop na kaczych łapach, bo „Tygodnik Nie" też kupuje. Jestem tu chyba najdłużej, 34 rok leci. Dinozaur. Wychowałam całe pokolenie. Ich dzieci już mają dzieci. Bywam na pogrzebach, na weselach, na chrzcinach. Jak mam urodziny to muszę brać bagażówkę – tyle mam kwiatów – uśmiecha się i momentalnie dodaje: - Dziękuję, panie Bogdanie - równocześnie odbierając monety i podając jeden z dzienników starszemu panu w brązowej kurteczce z nosem nad niebieską maseczką.
Nad dziesiątkami wariacji na temat 100-500 krzyżówek panoramicznych, sudoku i innych łamigłówek dla szaradziarzy, pod ciągiem kolorowych perfum i paczek papierosów, przez to okienko, pani Gosia spogląda od września. Wtedy trafiła do budki pod wieżą Dolarowca i centrum handlowym Manhattan w środku gdańskiego Wrzeszcza. Na nową lokalizację, zwolnioną ze względu na emeryturę przez dotychczasowego najemcę, zamieniła poprzedni punkt: dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie skrzyżowania. W tamtym miejscu, przykrywając wyrwę po kiosku, świecą dziś świeżo położone płyty chodnikowe, barwą lekko odbiegające od leżących wokół, betonowych sąsiadek. Zezłomowanie kiosku i uprzątnięcie terenu kosztowało 5 tysięcy złotych, które pani Gosia wyłożyć musiała z własnej kieszeni. Nowe płyty przykryły w ostatnich tygodniach także wyrwę po innej budce - 250 metrów Grunwaldzką w stronę Śródmieścia. Z kolei, w podobnej odległości w dół ulicą Dmowskiego, kolejny kiosk od niedawna stale przykrywają rolety pozostawiające miejsce tylko dla kartki z ogłoszeniem o najmie i numerem telefonu.
- Zainteresowanie jest duże. Dzisiaj, w niedzielę, miałem 3 telefony, ale powtarzam wszystkim, że już nieaktualne – zaznacza odbierając wreszcie pan Rafał [imię zmienione], który jak mówi tę budkę podnajmował ostatnio na sprzedaż artykułów spożywczych i właśnie znalazł następnego chętnego. Przedsiębiorca głównie zajmuje się jednak prowadzeniem kolektur loterii, często w kioskach, połączoną z handlem artykułami prasowymi. Na Wybrzeżu w szczytowym momencie, niespełna dwie dekady temu, miał takich punktów łącznie 13, nie tylko w Trójmieście, ale też mniejszych miejscowościach jak Dębki czy Karwia. Dziś z 13 pozostały 2. Dlaczego? - Płace poszły w górę o 100 procent. Tam, gdzie wydawałem na pracowników 10 tysięcy złotych, teraz wydaję 20. W górę poszły też ceny gruntu, energii elektrycznej, rachunki, a prowizja w grach liczbowych pozostaje niezmienna od 20 lat. Przede wszystkim jednak, dla mnie, największym obciążeniem są koszty zatrudnienia. Za każdym razem, kiedy słyszę jak premier obwieszcza, że dzięki rządowi znów wzrosły płace, to jestem zwyczajnie wkurzony, bo nie on ponosi te pensje tylko my – mali i średni przedsiębiorcy, a ludzie już nie dają rady – podkreśla.
- Ja nie mogę narzekać. Tutaj w centrum mam dobrze – zastrzega pani Gosia. - Dla mnie ciężkie jest to, że to musi być jednoosobowa załoga, żeby wyjść na swoje. Ja na przykład 10 godzin muszę siedzieć. Bez urlopów, bez zwolnień. Nie pracujemy – nie zarabiamy – tłumaczy i lekko pochmurniejąc, dodaje: - Znowu spadła sprzedaż książek i gazet. Straszne są te ceny książek. Młodzi po prostu wyłącznie telefon, a potem same błędy ortograficzne. To nie jest dobre. Wczoraj mi jeden pan mówił o sztucznej inteligencji. Przecież to wszystko będzie jeszcze szybsze i gorzej opisane.
***
Kioskarze z definicji muszą być na bieżąco, więc w rozmowach wypływa temat sztucznej inteligencji, ale też ograniczających sprzedaż papierowych biletów na komunikację miejską telefonicznych aplikacji (choć wszyscy zgodnie wskazują, że marża na drożejących biletach jest śmiesznie niska), a przede wszystkim odchodzenie od czytelnictwa „papierowego” na rzecz tego z ekranów. To ostatnie bywa prawdziwym gwoździem do kioskowej trumny, bo z perspektywy kioskarza rentowność towaru przedstawia się zupełnie inaczej niż w oczach autorów, wspomnianego na wstępie, pisanego z perspektywy rabusia, punkowego kawałka. W osiedlowej czy okołodworcowej budce na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o zarobek, stoi drukowana prasa, a ta od lat znika ze sprzedaży szybciej niż pojawia się nowa.
- Od nowego roku kilkadziesiąt tytułów się zamknęło. Prawie wszystkie wnętrzarskie, ogrodowe i bardzo dużo krzyżówek zniknęło z rynku. Tygodniki stały się miesięcznikami. „Przegląd Sportowy", który bardzo dobrze się sprzedawał, co rano panowie kupowali, wychodzi dwa razy w tygodniu – zwraca uwagę prezes GSK, który podkreśla, że ostatnio czytał o rynku brytyjskim, gdzie ponoć czytelnik po gazetę sięga średnio po 2-3 razy tygodniowo. - Mam wielu klientów i to są też osoby młode, które nie będą czytać w telefonie, bo chcą poczuć dotyk gazety, zapach druku. Kawa, gazeta. Jest klimat, a nie tylko przelatywanie nagłówków. Ale niestety to mniejszość. Może to się będzie zmieniać. Mam rodzinę w Bawarii. Jak do nich pojechaliśmy, powiedziałem żonie, żeby z córką płaciły kartą, bo nie chciałem wymieniać gotówki. Trochę się zdziwiliśmy. Okazało się, że kartą można tam płacić praktycznie tylko w sieciówkach typu McDonald's. Niemiec stwierdził, że nikomu nic do tego, żeby sprawdzać, co kupuje i gdzie. Płaci gotówką, więc przy zwiedzaniu zamków ciężko było kupić kartą nawet wodę do picia. Jak ktoś chce tam dostać miód to potrafi jechać nawet 50 kilometrów do faceta, który ma ze sto różnych gatunków miodów, żeby wybrać ten dla siebie. Nie idzie się do supermarketu z sieci, gdy chce kupić bułkę. Idzie do piekarni. Po gazetę chodzi do kiosku, a nie do jakiejś sieciówki. To mi się strasznie u nich podoba – zaznacza.
Jako zmorę, prócz konkurencyjnych, korporacyjnych saloników prasowych, pomorscy kioskarze wymieniają też kontrolerów skarbowych. - To jest dla nich najszybszy zarobek. Jak pójdą do Biedronki to tam od razu pięciu prawników wyleci, a tu najlepszy łów: paragon nie został wystarczająco szybko podany do ręki, a ja przecież zawsze nabijam, bo mam wszystko legalnie, a to może być „przestępstwo skarbowe" – mówi jedna ze sprzedawczyń.
- Ja tam nie jęczę. Gorzej mają ci na uboczu, w tych kioskach osiedlowych – podkreśla inna.
***
Pan Adam porozmawiać zgadza się tylko pod tym zmienionym imieniem i pod warunkiem, że jego budka zostanie określona wyłącznie jako „stojąca pomiędzy blokami", bez żadnej sugestii adresowej.
- Awaryjne skarpety na ochłodzenia mam zawsze pod ręką. To podstawa – pokazuje czarne i prążkowane, nieco pedantycznie złożone, w pudełku po butach, schowanym pod ladą. - Kalesonów mam dwie pary, ale nie będę demonstrował – zastrzega.
Kiosk, jak mówi „odziedziczył", kiedy kończyły się najlepsze czasy, w połowie lat dziewięćdziesiątych. - Wtedy schodziło wszystko. Dzieciaki zbierały kolorowe strony z obrazkami z notesików, to był prawdziwy szał. Chyba z samych tych notesików byśmy się utrzymali, chociaż nie mieliśmy takich najlepszych od Disney'a, tylko jakieś podróbki. Na panelu [długa zewnętrzna półka przy okienku od strony klienta] były wiatraczki, zabawki, świąteczne stroiczki, staraliśmy się żeby często zmieniać towar i wprowadzać coś nowego – wspomina z lekkim rozrzewnieniem i papierosem w ustach, oparty o nieco rdzewiejącą kratę w miejscu, gdzie pod panelem dawniej stała „dostawka” - Później, prawie pod nosem, postawili nam supermarket, żona się pochorowała, a ja czekam teraz tylko do emerytury. I wiem co wtedy zrobię - mam działkę. Strasznie zaniedbałem, bo tu trzeba świątek piątek. Śmieję się tylko, że będę musiał z odruchem powalczyć, bo jak kogoś podchodzącego widzę to ręka mi sama startuje na dół i na prawo – po bilety.
Rozmawiamy dobre pół godziny, a ręka w dół i na prawo startuje zaledwie cztery razy. Słusznie tylko raz, bo kiedy indziej chodzi o papierosy – setki [„krótkich to nie chcę”], długie bibułki do skrętów albo o tygodnik Wprost, który już od dawna nie ukazuje się w druku.
- This is the rythm of the night. The night. Yeah yeah – lekko poprawia humor nuta w tle płynąca z kioskowego radia.
- Dwa bilety tramwajowe dla seniora – prosi starsza pani.- Cztery osiemdziesiąt – i znów we właściwym kierunku sięgnęła ręka pana Adama, nie należąca do Gdańskiego Stowarzyszenia Kioskarzy, które powstało w 1991 roku, gdy Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza RUCH „zmusiła osoby pracujące w kioskach do przejścia na własną działalność gospodarczą stawiając jednocześnie nie do przyjęcia warunki finansowe za korzystanie z kiosków, będących wówczas własnością RSW RUCH”.
***
- To jest konfesjonał. Ile się nasłucham – wzdycha jedna z kioskarek, a pan Jacek mówi, że ma z 500 znajomych klientów i przyznaje, że nie zawsze jest łatwo, bo jego praca przypomina tę barmana z amerykańskich filmów, który słucha i zdarza się, że nie ma dokąd uciec.
- Czasami trzeba wysłuchać tej samej historii po 20-30 razy, a równocześnie doładować klientowi telefon, bo sam nie umie albo pomóc opłacić rachunki, bo na poczcie są straszne kolejki, a on nie może długo stać – przyznaje prezes GSK. - Nazwałbym to pomocą społeczną, która nie jest w świadomości społecznej specjalnie doceniana. Bywa prozaicznie: ktoś ma uczulenie na jakieś mydło, więc sprowadzam dla niego inne. Dużo jest relacji. Bardzo dużo.
- Muszę stawiać granice, żeby nie było tego za dużo, bo bywają wampiry energetyczne – mówi pani Gosia. - No, ale lubię tę swoją pracę, a ludzie teraz jacyś grzeczniejsi są niż dawniej „dzień dobry", „przepraszam" i „miłego dnia", młodzi też. Zawsze się zdarzy, że wyjdzie jakiś niewyspany i tu u nas chce wyładować, ale generalnie jest lepiej – zaznacza, cierpliwie czekając na odliczane przez klientkę monety za dwa ulgowe: - Trzy, cztery, jeszcze osiemdziesiąt…
- Da mi pani jedną fajkę za 25. Jakie tam smaki, jeszcze raz mi pani powie – w okienku pojawia się głowa dynamicznej, młodej kobiety, która nie przepada za mającą się pojawić po dostawie „marychą" [legalne OCB], a z dostępnego pakietu smakowych wkładów do e-papierosa wybiera kolę odrzucając dostępne brzoskwinie, mango i wiśnie.
- „Z Koroną" mam tylko sudoku – to już do kolejnej klientki dopytującej o panoramiczne tego wydawnictwa a do następnej, która nawet nie zdążyła zapytać: - Nie ma już „Faktu". Przykro mi bardzo – i już kolejna, młoda dziewczyna pyta o aromatyczne wkłady „jednorazówki" do e-papierosów.
- 33, 35, 40 – wymienia pani Gosia i pokazuje kolejne smaczki do palenia, ale po likuidy odsyła do specjalistycznego sklepu po drugiej stronie skrzyżowania.
- Oczywiście zawsze ktoś może się na kogoś obrazić, ale staramy się trzymać razem - zastrzega prezes GSK, pytany o hipotetyczne „wojny" konkurujących kioskarzy. - Pomaga nam bardzo Urząd Miejski w Gdańsku. Gdyby nie to, nie wiadomo, co by z nami było. Niektóre miasta, z tego, co słyszałem, stanęły na stanowisku, żeby takie jak my, jak oni to nazywają „meble miejskie" wycofać. Tutaj dajemy radę, choć w nocy, zwłaszcza we Wrzeszczu bywa, że zjawia się jakiś pan ze sprejem i zostawia insygnia, a my musimy odmalować.
Czasami trzeba wysłuchać tej samej historii po 20-30 razy, a równocześnie doładować klientowi telefon, bo sam nie umie albo pomóc opłacić rachunki, bo na poczcie są straszne kolejki, a on nie może długo stać
Jacek Laskowski / Gdańskie Stowarzyszenie Kioskarzy
Generalnie, jak słyszymy kilka razy, w Gdańsku „z miastem idzie się dogadać", a wciąż aktywni kioskarze liczą, że w branży dotrwają do emerytury. Jednak te tradycyjnie rodzinne biznesy powoli się kończą. Dzieci wyjeżdżają za granicę, kończą studia i nie chcą zająć krzesełek i stołków w, często kilkudziesięcioletnich, budkach pozbawionych węzła sanitarnego i skazanych na elektryczne piecyki czy farelki.
- Ja bym chciała, żeby córka skończyła te studia i nie martwiła się, że na przykład jutro przyjdzie pismo z decyzją: proszę usunąć kiosk. Byłam u psychologa. Powiedział: po co tak codziennie się nakręcać? Będzie co będzie. Ja bym chciała dojechać do emerytury. Młodzi? A kto by chciał taką robotę robić? - pyta jedna z kobiet.
- Młodzi ludzie nie za bardzo garną się do tego tematu. Każdy woli pójść gdzieś gdzie jest fura i skóra, zamiast wstawać każdego dnia i otwierać wcześnie rano, dbać o prenumeraty. Ciągle się coś zmienia - także dość często przepisy podatkowe. Przyznam, że to dość upierdliwe - mówi pan Jacek.
Kioski są z reguły ich, ale grunt poniżej jest Zarządów Dróg i Zieleni [z opłatą ponoć „za zajęcie pasa drogowego"] albo gminny. To nie bez znaczenia, bo jeden podpisze umowę ze spółdzielnią i płaci za wywóz śmieci niewiele ponad 20 złotych miesięcznie, a inny jest uwiązany swojego administratora i dostał ostatnio podwyżkę z 50 do ponad 130 złotych. No i wokół działa „korpo".
- Jeżeli mamy w zasięgu kilkuset metrów Lidla czy Biedronkę to w tym momencie w kiosku sprzedają się najwyżej prasa i papierosy, bo mentosy, chusteczki, guma do żucia czy kawa nie mają szans – zaznaczają kioskarze.
Obok kaw oferują też inne atrakcje. Jakaś pani kupuje za 39,99 „Ryszarda Lwie Serce" sir Waltera Scotta, jako 19 tom z Biblioteki Przygody, a inna nie jest zadowolona, że w asortymencie skończyły się samochodziki.- Zdarzają się karty kolekcjonerskie. Euro czy Mundial, plakaty młodzieżowe dla dzieciaków – wymienia pan Jacek. - Ale to okresowe mody.
***
„Tygodnik Nie" potrafi tu pokojowo sąsiadować z „Gazetą Warszawską", a kioskarze mówią, że liczy się wybór i w ich fachu nie ma miejsca na klauzulę sumienia, choć mają swoje poglądy.
- Niektórzy klienci wiedzą, że jestem lewicowa, chyba czasem „skrajnie", jak stwierdzam, i są tacy, którzy o tym wiedzą, a są tak bardzo wzmożeni, że na złość chodzą kupić swoje tygodniki gdzie indziej. Trochę się z tego śmieję, bo ja po prostu z tego żyję i chcę zarabiać pieniądze. Nie interesuje mnie czy chcą „Nasz Dziennik" czy „Newsweeka" – mówi jedna z kioskarek. - Straszne jest to podzielenie społeczeństwa, ale u mnie nie ma tego, co na stacjach benzynowych [grupy Orlen, gdzie ostatnio, po awanturze wokół papieża św. Jana Pawła II wycofano z oferty wspomniany „Tygodnik Nie"] i wybór jest z całej palety od lewa do prawa.
Zza szyb kioskowych witrynek wygląda czasem papier toaletowy, książki typu „Kłamstwa arabskich szejków” [„Jestem jedną z żon”], wycinanki i kolorowanki oraz zabawki, magazyny modowe oraz „Ogródek”, „Działkowiec” i „Gardners’ World”. Sprzedawcy mają też swoje specjalności. Pani Grażyna z ulicy Do Studzienki ma dziesiątki porcelanowych figurek – głównie aniołków, a na Waryńskiego w witrynce wiszą cztery minimalistyczne zegary jak z Ikei.
- Pytają o magnesy, ale ja się nie bawię w takie rzeczy. Kto ma czas jeździć do hurtowni? Poprzedni właściciel miał dwóch pracowników. To było inne życie – wskazuje pani Gosia spod Manhattanu i dopowiada, że ma też drugi kiosk na Wojska Polskiego, gdzie siedzi mąż. - Tam mieliśmy kiedyś pracowników, a tu się zmienialiśmy. Jak były te lepsze czasy – mówi pani Gosia i dodaje: - Na Facebooku widziałam zdjęcie swojego kiosku z lat sześćdziesiątych, bo inny stał dokładnie w tym miejscu od pięćdziesiątych lat, tylko się dzierżawcy zmieniali. Mama pracowała kiedyś w RSW Ruch i wzięła kiosk, dlatego później ja się w nim znalazłam. Niedawno przyszedł jeden pan i spytał czy może zrobić zdjęcie kiosku. Oczywiście się zgodziłam, a on tłumaczył, że to dla wnuka, bo może już nie wiedzieć jak wyglądały kioski. Trochę to smutne. Jak z tych albumów Kosycarza, gdzie widzimy zdjęcia rzeczy, które były dla nas zwyczajne, a dziś są tylko historycznymi ciekawostkami.
* Wyślij nam zdjęcie swojego kiosku na adres [email protected] i podziel się swoją opowieścią na jego temat. Nie wszystkie zapewne będziemy mogli opublikować, ale postaramy się zarchiwizować tak wiele, jak tylko się da. Dziękujemy wszystkim kioskarkom i kioskarzom! Jesteście wspaniałymi, niezwykle ciekawymi, ludźmi! Jesteśmy tu dzięki Wam!
Napisz komentarz
Komentarze