Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Główną rolę grają tu schody, do tego półnagie dziewczyny, weseli panowie, perły i pióra

Nie pytaj mnie tylko, błagam, w co będę ubrany w dniu premiery! Pojęcia nie mam. Ja dopiero uczę się być reżyserem… - mówi Jerzy Snakowski, znawca opery. Autor popularnego cyklu „Opera? Si!”. W maju w Operze Bałtyckiej operetką „Księżniczka czardasza” zadebiutuje jako reżyser
Jerzy Snakowski: Kończę 50 lat. Myślisz, że to najpóźniejszy debiut w historii polskiego teatru?
Jerzy Snakowski: Kończę 50 lat. Myślisz, że to najpóźniejszy debiut w historii polskiego teatru? 

Autor: Mat.prasowe

Jerzy Snakowski jest gospodarzem popularnego programu
Jerzy Snakowski jest gospodarzem popularnego programu "Opera?Si!" w Operze Bałtyckiej

 Dyrektor Opery Bałtyckiej powiedział mi, że zdecydowałeś się na to reżyserowanie po długim namyśle. Jak długim?

Złożył mi propozycję mówiąc: Zrób co chcesz i niech będzie to „Księżniczka czardasza”. (śmiech)

Co odpowiedziałeś?

Marzyłem o tym, by wystawić „Księżniczkę czardasza”. (śmiech). Premiera w maju. Tuż po moich 50 urodzinach.

Kończysz 50 lat?

Myślisz, że to najpóźniejszy debiut w historii polskiego teatru? Bywało, śpiewacy czasem mnie pytali, dlaczego nie reżyseruję.

No właśnie.

Odpowiadałem: Przecież nie jestem reżyserem! Na reżyserii nie znam się kompletnie!

Wielu reżyserów, nie tylko operowych, kompletnie nie zna się na reżyserii, a jednak reżyserują.

Za mój atut przypisuję sobie, że nie jestem typem reżysera teatralnego, który bierze się za robienie opery, przychodzi na próby i jest zadziwiony faktem, że w przedstawieniu, które dane mu jest robić bierze udział chór, orkiestra, że w ogóle jest tu jakaś muzyka, i na domiar złego artyści śpiewają w obcym języku! Ktoś z branży przekonywał mnie: Znasz na wylot operowe dzieła, znasz śpiewaków, wiesz, jakie mają wymagania, znasz też teatr operowy od drugiej strony, finansów i budżetu... Pomyślałem, faktycznie, to może spróbuję? I gdy pojawiła się propozycja, zdecydowałem się, ale jest we mnie sporo pokory. I obaw. Są to, nie ukrywam, obawy podszyte ekscytacją.

Księżniczka czardasza” – wolałbyś debiutować innym dziełem?

Najpierw pomyślałem o „Tosce”, ale „Czardaszka”... - przyszło mi potem do głowy - jak spadać, to z najbardziej narowistego konia. Operetka dla realizatorów to skok na głęboką wodę. Za jednym zamachem wystawiamy: operę, balet i dramat. Udało mi się zebrać wspaniały zespół. Adam Banaszak to świetny dyrygent, który jest otwarty na wszelkie propozycje, a pozwalam tu sobie – a jakże - na sugestie muzyczne. A także Michał Cyran, spec od musicalu, choreografii rewiowej czy scenografka Hanna Szymczak. Co do wykonawców, to zaprosiłem tylko tych, których lubię. Żeby było miło na próbach. Żeby podczas pracy kwitło też życie towarzyskie.

Jaka będzie twoja „Czardaszka”? Chyba nie będziesz wydziwiał?

Co to znaczy: wydziwiał?

Gdy w czasie radiowej transmisji opery słyszymy głos zatroskanego spikera: Dobrze, że państwo tego nie widzą…, to podejrzewam, że wyobraźnia poniosła reżysera...

Hołduję przekonaniu, że operetka jest sztuką szczęśliwości. To będzie operetka do oglądania. Historia o schodach, piórach i cekinach, która opowiadają o tym, że dobrze jak są artyści, bo jak ich nie ma to nie jest dobrze. Chcę zrobić widowisko, rewię, a żeby było atrakcyjne wizualnie sięgniemy po styl rewii amerykańskich z lat 30. Przenieśliśmy akcję z Budapesztu do Berlina tamtych czasów. Nasza bohaterka jest tam gwiazdą kabaretu, który nazywa się „Czardasz”. A potem ucieka przed tenorem, przed miłością, ucieka bo on ją tłamsi… Przyznam, trudno mi wyzwolić sympatię wobec głównego bohatera. To strasznie ogranicza mój reżyserski entuzjazm…

Może chociaż jest przystojny?

A to wystarczy?

W operetce na pewno.

To jest jakiś pomysł. Teraz już go lubię.

Mistrzowie reżyserii operowej. Masz takich?

W wieku 50 lat jest się już zlepkiem wszystkim spektakli, jakie się w życiu obejrzało. To doświadczenie pozwala mi być pewnym może nie tego, jakie przedstawienie zrobię, ale raczej jakiego nie zrobię. Widziałem przy pracy Grzegorza Chrapkiewicza, Marka Weissa, Macieja Korwina i innych, którzy reżyserowali w Operze Bałtyckiej, ale notatek nie robiłem, nie wiedziałem, że mi się kiedyś to przyda. (śmiech). Bardzo lubię australijskiego reżysera Barrie Koskiego, choć nie potrafiłbym stworzyć takiego teatru, to zupełnie szalona, surrealistyczna wyobraźnia. Teatr, który robi ze sznurka, świeczki i dziury w ścianie. A z drugiej strony czasem wykorzystuje rozbudowane technologie. To zupełnie rewolucyjne dzieła. W spektaklu, który widziałem były tak niezwykłe sceny, że płakałem po pierwszym akcie, płakałem po drugim, a nawet po trzecim. I - pierwszy raz mi się to zdarzyło - następnego dnia znów płakałem myśląc o tym spektaklu.

Po twojej „Czardaszce” też będziemy płakać?

Nie, bo ta operetka, jak wspomniałem, to będzie sztuka szczęśliwości. Nieskomplikowana historia. Przez dwa pierwsze akty dziewczyna daje się nabrać na czułe słówka, a w kolejnym daje się wziąć na lep głównego bohatera. A ponieważ odwołujemy się do rewii, rolę zasadniczą grają tu schody, wysokie na kilka metrów. Do tego półnagie dziewczyny, weseli panowie, perły, pióra, ma być tempo, ale bez gry na ostrzu noża! Chcę zaprosić wszystkich do krainy łagodności, do stylistyki glamour, błysku… Jeżeli ktoś jeszcze ma jakieś wątpliwości, czy świat jest piękny to po tym spektaklu już przestanie je mieć.

Wciąż jeździsz po świecie, by oglądać opery?

Jestem od tej operowej turystyki uzależniony. To zawsze jest cel moich podróży. Takie hobby. Ale teraz nigdzie nie jadę, bo przecież sam robię zawodowo spektakl… Ktoś mi powiedział: „Całe życie zajmujesz się operą! Nie masz dosyć?” Nie mam. Bo zajmować się nią można na tyle sposobów, ile jest nut w operowej partyturze. Na pytanie „Czym się zajmujesz?” odpowiadam opisowo, bo nie ma na mnie żadnego precyzyjnego określenia.

Przedstawiając cię jako bohatera moich wywiadów pisałam: Znawca opery.

Bo też jak mam się przedstawiać? Operolog? Operator może? Pracowałem w operze jako chłopiec do wszystkiego, byłem tu rzecznikiem prasowym, szefem promocji, a nawet zastępcą dyrektora. Potem zacząłem opery uczyć, następnie ją popularyzować, a teraz – biorę się za reżyserię operetki. Ale mam już notatki do wystawienia ewentualnych innych dzieł, mógłbym je wystawić od ręki! (śmiech) Jedno wiem na pewno, nigdy nie wystąpię w operze.

Nie potrafisz śpiewać?

Nic a nic. Irena Santor powiedziała, że osoby, które dużo słuchają muzyki, nie potrafią śpiewać. Próbowałem się uczyć, chodziłem na lekcje, nic z tego nie wyszło.

A dlaczego chciałeś się uczyć śpiewu?

Bo marzyłem, by zajmować się operą. Wydawało mi się, że to jedyny sposób.

Kiedy ta twoja pasja operowa się zaczęła?

Jako nastolatek poszedłem do opery po raz pierwszy. Z rodzicami. Zaiskrzyło od razu. Podobało mi się nie tyle dzieło co sam teatr. W domu zacząłem tworzyć własne spektakle. Pierwszy, jaki zrobiłem, w pudełku, to była bardzo zaawansowana technologicznie produkcja, z zapadniami włącznie. Na podstawie „Księgi dżungli”. Ale jakie było założenie tego spektaklu, pojęcia nie mam, pamiętam natomiast, że były tam liany.

Ten twój pierwszy spektakl w operze...

Albo „Straszny dwór” Moniuszki albo „Ognisty anioł” Prokofiewa. Kiedy zobaczyłem tego „Anioła” w Warszawie parę lat temu, zdziwiło mnie, czemu się wtedy nie zniechęciłem. Stałem bezbronny przed tą muzyką. Ale pasja, o dziwo, się narodziła. Lata 80. Zdobywałem – bo wtedy wszystko się zdobywało - płyty, książki, biegałem na spektakle, ale już bez rodziców. I tak wkręciłem się na dobre. Do tego nigdy nie byłem mainstreamowy. Zawsze interesowało mnie coś innego, niż moich rówieśników. Ale nie czułem się osamotniony. W każdym środowisku musi być osoba, która realizuje potrzebę dziwności i pajacowania. To byłem ja.

A potem pojawił się w twoim życiu słynny program „Wielka Gra”. Wziąłeś w nim udział.

Trzy wygrane. Już byłem wtedy studentem polonistyki ze specjalizacją logopedii i teatrologii. Choć teatrologia za wiele nie mogła mi zaproponować w kwestii teatru operowego. Ale dałem radę.

Jak dziś oceniasz operę jako gatunek?

To już trochę martwa sztuka. W Metropolitan Opera w Nowym Jorku zupełnie zaskakujące były ostatnio wyniki frekwencji. Okazało się, że na klasykę coraz trudniej sprzedać bilety! Ale hitem są opery współczesne. Na przykład „Godziny” na podstawie znanego filmu z Meryl Streep i Julianne Moore. Opowieść bardzo piękna, ale ta muzyka? Ni pies, ni wydra. Spektakle operowe to dziś z kolei mocny trend reżyserski, Czasem nie wiadomo, czy to spektakl o reżyserze czy o bohaterach opery. Czegoś takiego chciałbym uniknąć. Nie zamierzam przytłoczyć dzieła pomysłami, których wszak mam miliony.

Kto będzie je realizował na scenie?

Sylvę zagrają trzy śpiewaczki. Choćby Ada Ferfecka, jestem szczęśliwy, że się zgodziła, bo występuje na scenach w Rzymie, Berlinie, to gwiazda. A z nią na roli Ania Fabrello i Jola Wagner. I dziewczyny będą musiały robić rzeczy, o których nie śniło się najodważniejszym sopranistkom. A wiesz, co w kwestii obsady było najtrudniejsze? Znaleźć tęgiego śpiewaka, który posturą pasowałby do jednej z ról. Wszyscy szczupli!

W trakcie premiery będziesz na widowni?

Nie wiem! Muszę to wiedzieć?!

Każdy reżyser walczy z tremą inaczej.

Naprawdę?! Nie pytaj mnie też, błagam, o to, w co będę ubrany tego dnia! Pojęcia nie mam. Ja dopiero uczę się być reżyserem…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama