Okres zwany zapustami rozpoczyna się według jednych w Tłusty Czwartek, a według innych, szczególnie na Kaszubach z początku XX wieku, dotyczy dni od niedzieli do środy popielcowej. Są też zwolennicy szkoły, która mówi, że Zapusty to cały okres karnawału od Trzech Króli do północy przed Popielcem, bądź jak ktoś nie zwrócił uwagi na zegar, do pierwszej mszy z posypywaniem głów popiołem.
Jest to okres, w którym wszyscy mają niewątpliwą świadomość bliskości nadejścia postu, w trakcie, którego spożywać się będzie kartofle ze śledziem, bezmięsne zupy jednogarnkowe, kasze, zupy z grzybów suszonych lub suszonych owoców.
Nie dość, że w okresie ostatniego tygodnia karnawału, gospodynie uparcie będą zużywały wszelkie bieżące zapasy potraw mięsnych lub produktów odzwierzęcych, by przed nabożeństwem popielcowym schować patelnie i inne naczynia służące do obróbki mięsa (w niektórych miejscowościach naczynia wynoszone były z kuchni, podczas gdy w innych wręcz wyrzucano je przez okno, bądź jak w Jastarni odwieszano na szczeblach drewnianych płotów), to jeszcze nikt nie był gotów (100 lat temu) myśleć o tym, by po środzie popielcowej sprzeciwić się temu, że posiłki składać się (często) będą wyłącznie z kartofli i ½ śledzia dla osoby pracującej.
Choć 100 lat temu na Kaszubach obchodzono więcej postów niż dziś, więc ludzie powinni być do nich przyzwyczajeni, to jednak natura funkcjonowania organizmu każe najpierw myśleć o zabezpieczeniu się przed utratą sił i zdrowia, niż o wzniosłej misji umartwiania się na drodze do radości z zmartwychwstania Jezusa obwieszczanej przez kapłana w Wielką Niedzielę w trakcie mszy rezurekcyjnej.
Aby spełnić to oczekiwanie organizmu, w ostatnich dniach karnawału nie ograniczano sobie jedzenia i picia, a wręcz spożywano je w sposób zgoła nieumiarkowany zarówno w domu, jak i w trakcie tego, co dziś nazywamy imprezami, a odbywającego się w lokalnych gospodach, gościńcach i restauracjach, a w przypadku mieszkańców wsi, w domach posiadających większą izbę, w zagrodach gburskich.
O tym, że jedzenie miało znaczenie, niech świadczą słowa Bożeny Stelmachowskiej, która w wydanej w 1933 roku książce Rok obrzędowy na Pomorzu pisała:
- „Jedząc obficie, dogadują sobie: „Na zapusty — brzuszek tłusty”, albo „Na zapusty — połeć tłusty”.
- Placki należy jeść, aby komary w lecie nie gryzły, natomiast gospodynie powinny wystrzegać się szycia, bo ręce będą bolały — lepiej już drzeć pierze w zapusty”.
Zdziwi się wielu, że mowa tu o plackach, które jako prozaiczne, codzienne jedzenie zdają się nie pasować do wcześniej wzmiankowanego ucztowania, ale proszę zwrócić uwagę, że wyraźnie jest to powiązane z obrzędowością ludową, choć nieco zabobonną, to jednak funkcjonującą powszechnie jako wyraz czerpania z doświadczeń wcześniejszych pokoleń.
Placki z tartych kartofli serwowano w czasie zabaw w powiecie kartuskim i wejherowskim.
Bywały też regiony jak powiat morski, gdzie każdego dnia z gościnnych dni, bo tak zwano te ostatnie dni zapustne, wypiekano coś innego. Stelmachowska opisuje to tak:
- „We wszystkich domach wypiekają pączki i to przede wszystkiem w niedzielę zapustną. W poniedziałek pieką placki z pszennej mąki a we wtorek placki z mąki i kartofli. Niekiedy, jak np. w Rekowie zamiast placków są „plince”, a pączki nazywają „pomelkami””.
Jest to bardzo ciekawe, albowiem potwierdza, że na Kaszubach pączki nie musiały być związane z Tłustym Czwartkiem, a także to, że za szczególne uważano trzy ostatnie dni zapustów. Do faktu pojawienia się w tym zapisie placków można odnieść zwyczaj chodzenia z maszkarami, co określano jako „chodzenie po plackach”, albowiem uczestnicy tych korowodów otrzymywali placki od odwiedzanych gospodarzy. Stelmachowska zwyczaj ten odnotowała w Tyłowie pod Krokową.
O tym, że zwyczaje te nie były lokalnym wymysłem niech świadczy inny fragment książki Stelmachowskiej:
- „W Wielkim Kacku i Kolibkach jest przekonanie, że w zapusty szyć nie należy, bo kto szyje, stanie się kaleką.
- W zapusty pieką pączki i placki z żytniej mąki, ciasto na kwasie i placki te nazywają „ruchanki”, albo „klepanki”.
W tym miejscu pojawia się ciekawy wątek związany z ruchankami, które przez księdza Sychtę zapisane zostały w dziele poświęconym słownictwu kociewskiemu, a pominięte w tej formie (choć są nazwy bardzo podobne) w dziele poświęconym słownictwu kaszubskiemu. Praca Stelmachowskiej wydana w 1933 roku staje się, więc swego rodzaju dowodem na to, że ruchanki nie są domeną Kociewia, a były znane i praktykowane również na terenie Kaszub. Malicki wspomina o tym, że „Na południu Kaszub podawano też placki z ciasta drożdżowego usmażone na tłuszczu i zwane ruchacze (Gochy) lub ruchaniaki (Zabory)”.
Co ciekawe, choć Stelmachowska wspomina o pączkach spożywanych w czasie zapustnym, to nie ma odniesienia do Tłustego Czwartku, a jedyny przypadek, w którym dokładnie określa czas na pączki wskazuje na niedzielę, jak wskazałem to wyżej. Potwierdza to Malicki, który również nie odnosi się do czwartku, a pisze, że „purcle wypiekają głównie w ostatnią niedzielę zapustną”.
W tym przypadku mówimy o okresie od Gromnicznej do Popielca, więc jeszcze inaczej niż wspominałem na wstępie, ale pojawia się wątek placków, które występują w innych miejscowościach i purcli, czyli wypiekanych pączków, które wbrew dzisiejszej modzie nie były faszerowane marmoladą podawaną z ciśnieniowej nastrzykiwarki, a wypełnione smacznymi owocami (wszak niektóre gatunki jabłek przechowywano z powodzeniem do wiosny). Ktoś powie jaka to różnica. Ano zasadnicza. W przypadku pączka współczesnego wycina się kółko z ciasta drożdżowego, które następnie wyrabia się do osiągnięcia sferycznej formy, a w przypadku pączka wypiekanego z nadzieniem, na wycięty płat ciasta wykłada się nadzienie, brzegi zaś zawija co wymaga pewnej wprawy, by nadzienie nie uwolniło się w czasie wypiekania.
Istotnym jest też zwrócenie uwagi na to, że mimo braku obrzędów zapustnych, mieszkańcy przedwojennego Chmielna i okolic ucztowali i bawili się i to nawet dwa dni z rzędu. Warto zwrócić uwagę na fragment o czasie trwania zabawy. Wpisuje on Zapusty w dni między niedzielą przed dniem wstępnym, czyli Popielcem, co jest zgodne z jednym z wariantów czasowych wskazanych na początku, a będącym nawiązaniem do tego, co pisze Longin Malicki w Roku obrzędowym na Kaszubach:
„Te właśnie ostatnie dni mięsopustne spędzali Kaszubi głównie na zabawach tanecznych, które od czasów międzywojennych odbywały się zazwyczaj w karczmach wiejskich. Zabawy były ongiś bardzo huczne”.
„Podczas samego mięsopustu jak też zabaw i obrzędów zapustnych niemałą rolę odgrywało oczywiście lepsze pożywienie. Jadano więc bardzo tłusto i spożywano obficie mięso. Bez niego nie obywał się dawniej nawet najuboższy chałupnik, zarzynając choćby ostatnią kurę. Nie bez kozery też stare powiedzenie kaszubskie głosi: Chto w zôpustë nie jé mięsa, tego mëgi (komary) ob. lato zjedzą”.
W tym miejscu wróćmy do Stelmachowskiej, która zauważa:
„W Dziemianach (84) jest przysłowie: „Na zapusty, kurak tłusty””, co można odnieść do wspomnianych przez Malickiego chałupników.
Nieco inne niż na wsi były zwyczaje w miastach. Mimo, że w swoich pracach etnografowie nie opisują zwyczaju znanego dziś pod nazwą śledzik, w Gazecie Kaszubskiej wydawanej w Wejherowie odnajdujemy ciekawe ogłoszenie.
Jest w nim nieco z zabaw ludowych. Chodzi o następcę karnawału, który ma królować przez kolejne 40 dni, o śledzia. Przed laty, w ramach żartów, często wieszano go w miejscach publicznych w koronie wyciętej z papieru pokrytego pozłotkiem. Tu godność monarsza została narażona na szwank przez powieszenie na drągu i obnoszenie po sali balowej wśród śmiechów i szydzenia. W chwili, gdy pracownicy kupieccy świętowali śledź był powodem do żartów, ale za kilka, kilkanaście godzin, gdy dadzą sobie posypać głowę popiołem (bo gdyby tego nie zrobili, mogliby cierpieć na bóle głowy) i wysłuchają znamiennego „prochem jesteś i w proch się obrócisz”, przestawią się z uciech karnawału na surowe, często składające się z zaledwie dwóch posiłków celebrowanie skruchy za grzechy ludzkości karzące oczekiwać cudu Zmartwychwstania i zmycia win.
Mówiąc o popiele, nie sposób nie wspomnieć o dorobku księdza Sychty, który zapisał, że we wtorek przed Popielcem panował zwyczaj spożywania popielnika, czyli rodzaju placka, który powstawał z resztek ciasta pozostałego po zapustnych pączkach (tu mamy kolejne potwierdzenie wypieku pączków w niedzielę, bo przez tydzień, od poprzedniego czwartku, ciasto by po prostu zeschło), który wypiekało się w popiele paleniska kaflowej kuchni.
Mówiąc o popiele musimy też powrócić do Bożeny Stelmachowskiej, która odnotowała, że we wsi Gowino chleb spożywany we środę posypywano popiołem przyniesionym z kościoła, co miało wyrażać okazanie skruchy.
Mówiąc o popiele nie możemy zapomnieć o rybakach z Nordy, którzy w Zapusty zajmowali się wspólnym wykonywaniem narzędzia połowowego zwanego niewodem. Przy okazji kobiety rwały len, a wszystko odbywało się w okolicznościach sprzyjających konsumpcji, albowiem podawano węgorze pieczone na węgliszkach (czyli w obecności popiołu), węgorze solone i moczone. Nie zabrakło purcli, a wszystko popijano puckim piwem, winem lub kornusem pamiętają, by pierwszy kieliszek trunku wylać na sieć.
Niestety, etnografowie nie wspominają tego, czy wśród opisywanych tu pączków były pączki ze słoniną, ale jest to wielce prawdopodobne, bo jest to pierwowzór pączka występującego na terenie naszego kraju. Odrobina ciasta chlebowego i tłuszcz, który pod koniec karnawału pozwalał przygotować się na 40 dni postu. Moda na dziś znane powszechnie słodkie wyroby cukiernicze miała przyjść do nas dopiero w XVI wieku z krajów arabskich.
Życzę wszystkim smacznych dni zapustnych i do zobaczenia już w poście.
Napisz komentarz
Komentarze