Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Andrzej Magier: Sport przygotował mnie do życia

Wikipedia podaje tylko kilka zdań. Gdzie i kiedy się urodził oraz jego największe sukcesy. Historia Andrzeja Magiera pokazuje, że jest kimś znacznie więcej, niż tylko byłym sportowcem.
Andrzej Magier ma w sobie ogromne pokłady optymizmu. Dla wielu z nas może być wzorem (fot. Adam Mauks | Zawsze Pomorze)

Najprościej byłoby napisać, że dekada lat 90. w ultramaratonie należała do niego. W Polsce nie było wtedy lepszego od niego, a i na świecie był jednym z najlepszych. Pisali o nim dziennikarze nie tylko „Głosu Wybrzeża”, Dziennika Bałtyckiego, czy „Gazety Wyborczej”. Na czołówce „Przeglądu Sportowego” jego nazwisko pojawiło się 24 czerwca 1996 roku, kiedy to zawodnik Bałtyku Gdynia wygrał prestiżowy bieg supermaratoński „Flandryjska noc” w Belgii. Był w czołówce klasyfikacji „Złotych kolców”, w dziesiątce plebiscytu na najlepszego sportowca województwa pomorskiego. Jego teczka ze zdjęciami i wycinkami prasowymi ledwie mieści, - zapewne tylko część tego – co, o nim pisali dziennikarze w latach 80 i 90.

Andrzej Magier zawsze chciał się liczyć. Najpierw chciał być zauważony przez sąsiada w swojej wsi. Na maraton wielką ochotę miał w wielu 16 lat, ale nie pozwolili mu na to rodzice. - Nie było mowy. W domu była nas siódemka rodzeństwa – wspomina dziś dawny supermaratończyk, który urodził się prawie 61 lat temu w Szóstce, wiosce na granicy Podlasia i Lubelszczyzny. O ludziach z tamtych stron mówiło się Bagnosze, bo mieszkali na bagiennym terenie.

- Mimo, że było tam pięknie, to chciałem się wyrwać, bo żyliśmy w wielkiej biedzie – mówi Andrzej Magier. Myślałem, żeby ulżyć rodzinie i pojechałem do szkoły do Lublina. W 1979 roku byłem na meczu Startu Lublin, kiedy po raz pierwszy w Polsce, zagrał czarnoskóry zawodnik Kent Washington. Ten sam, który gra epizod kozłującego piłkę koszykarza w filmie „Miś” Stanisława Barei. Podziwiał Tomasza Hopfera. Pierwszy raz widział go na meczu finału Pucharu Polski w Lublinie między Arką Gdynia i Wisłą Kraków. - Do ręki wpadła mi jego książka „Jak biegać”. W szkole sporo biegałem, bo bardzo to lubiłem. Poza tym, tak jak piłka nożna, to było tanie - mówi.

Też w 1979 roku w Lublinie wystartował pierwszy raz w biegu przełajowym. Potem był zawiedziony, że na mistrzostwach Polski w sportach obronnych w Olsztynie był tylko rezerwowym. Później była pierwsza praca w firmie budowlanej w Katowicach.

- Widziałem, co się wtedy stało w kopalni „Wujek”. Do wojska wzięli mnie do Nasielska koło Warszawy. W wojsku zaliczyłem swój pierwszy maraton. To było spełnienie moich marzeń. Wziąłem wojskowe tenisówki, spodenki i koszulkę. Upał był straszny, a ja źle rozegrałem bieg, ale czas 3 godziny i 35 minut, jak na debiut, to nie było źle – wspomina. To był wrzesień 1982 roku. Pamiętam, że byłem spalony słońcem. Pachy i pachwiny miałem obtarte do krwi. Pięć dni leżałem w wojskowym szpitalu, a lekarz szczypcami zdejmował mi paznokcie u nóg. Nie chciałem dalej biegać, ale po kilku miesiącach przyszła koszarowa nuda. Znów zacząłem biegać, by się wyrwać z jednostki. W drugim maratonie byłem najlepszy wśród żołnierzy z czasem 2 godziny, 30 minut.

Magier chciał biegać dalej, ale wojsko mu nie pozwoliło. - Powiedzieli, że koniec z bieganiem, bo zamiast trenować, to ja siedzę z dziewczyną na zagrodzie i wcinam winogrona – wspomina. Jakąś wiedzę o bieganiu już miałem i wiedziałem, że w Gdyni biegi były wtedy na bardzo dobrym poziomie. Byli trenerzy, Henryk Tokarski i Henryk Pieprzowski, znakomite biegaczki. Trenera Pieprzowskiego spotkałem po ponad 30 latach, przyszedł do mnie na masaż. Obaj cieszyliśmy się ze spotkania i poprawy jego zdrowia. W latach 80. trener jeździł maluchem po Wiczlinie i mnie ścigał, bym biegał szybciej. A trener Tokarski przeganiał mnie po obwodnicy, do Rębiechowa i z powrotem do Gdyni. Bywało tak, że chłodziłem się wodą z kałuży. Potem z Władysławowa na Hel i z powrotem. To bieganie pokazało mi możliwości.

Wtedy wiedział, że da radę wystartować w ultramaratonie, czyli biegu na 100 kilometrów. Na przełomie lat 80 i 90 Andrzej Magier przebojem wdarł się do światowej czołówki supermaratończyków. - To był fajne, bo biegałem, podróżowałem, odnosiłem sukcesy, tylko pieniędzy z tego raczej nie było – wspomina.

Wikipedia przypomina największe sukcesy Andrzeja Magiera: Brązowy medal World Challenge (nieoficjalne mistrzostwa świata) w biegu na 100 km (1997), srebrny (1994) i brązowy medalista mistrzostw Europy na tym dystansie (1995, 1996), także dwukrotny złoty (1994, 1996) oraz srebrny medalista ME w drużynie (1995). Czterokrotny zwycięzca Supermaratonu Calisia w Kaliszu (1991, 1994, 1996, 1999), trzykrotny zwycięzca supermaratonu w Winschoten (1996, 1998, 2003). Rekord życiowy w biegu na 100 km – 6:24:11 (1996).

Żeby to pogodzić uczył się, bo chciał zdać maturę, pracował i trenował. - Przez dwa lata biegałem od godz. 22 do 24 – dodaje. Chciałem to wytrzymać. Sport dawał mi motywację, czułem, że wyrabia mój charakter. To rzecz, która hartuje i przygotowuje do życia, jak żadna inna. Jeśli chcesz być dobry, chcesz coś osiągnąć, to dobrze jest trafić do sportu już jako dziecko – poleca Andrzej Magier. On sam mówi, że do sportu trafił trochę za późno, by osiągnąć więcej, np. start w igrzyskach olimpijskich, więc nie czuje się sportowcem spełnionym, ale - jak sam mówi - jest zadowolony z tego co osiągnął. Kiedy zaczynał biegać w Gdyni, to ludzie pukali się w czoło. Wtedy na Pomorzu było może około setki, takich jak on. Dziś tysiące ludzi biega, ale zbyt mało jest wśród nich dzieci i młodzieży.

Po zakończeniu kariery pracował w GOSiR, Komisji Sportu „Solidarności”, organizował biegi, reaktywował Maraton Solidarności. - Nie wiem, czy po śmierci Kazimierza Zimnego ten bieg przetrwa. - Byłem przeciwnikiem tego biegu na dystansie maratonu. To powinien być półmaraton z Gdańska do Gdyni, a w kolejnym roku w odwrotnym kierunku. Może uda się przekonać władze „Solidarności” do tego pomysłu – zastanawia się Andrzej Magier. Sam trochę się wini za to, że w Gdyni nie udało się zbudować stadionu lekkoatletycznego. - Taki obiekt to wspólny czas, odrabianie lekcji, sportowe wyzwania, zdrowie, a nawet miłości. Po prostu życie, ale miasto postawiło na piłkę nożną. Skąd i jak młodzież ma czerpać wzorce, skoro w Gdyni nie ma żadnej bieżni, nawet żużlowej. Nasza hala w Gdyni też nie ma zaplecza lekkoatletycznego. To mnie boli – mówi.

Przemysław Szapar, jego przyjaciel, dawny biegacz i trener mówi o Andrzeju Magierze, że to Człowiek, przez duże „C”. Dawnego supermaratończyka zawsze interesowały rafy koralowe i lasy namorzynowe.

- Pojechałem na filipiński archipelag Palawan i na jednej z wysepek zobaczyłem strasznie biednych, ale uśmiechniętych, ludzi. Jeśli nie złowią czegoś w morzu, to są głodni. Rok temu tajfun zniszczył tam prawie wszystkie domy. Zaprzyjaźniłem się z dwoma rodzinami i zacząłem im pomagać. Najprostsze rzeczy dają im wielką radość. Ja też jestem wtedy szczęśliwy - dodaje.

Dziś Andrzej Magier walczy z nowotworem oka, na które już nie widzi. - Nauczyłem się z tym żyć, tak jak z bolącym zębem można się nauczyć żyć, tak i z tym. Pracuje po 14-15 godzin dziennie. Masując ludzi, którzy tego potrzebują. Czasem robi to za darmo. W ten sposób pomaga też niektórym sportowcom. - Patrząc na los tych Filipińczyków, dziękuję opatrzności za to, co mam. Może to jest mój przywilej? Mimo, że mam zawroty głowy, ludzi nie rozpoznaję z 10 metrów, to sobie zawsze poradzę. A bogaty nie chce umierać. Wolałbym, żeby po mnie zostały ludziom fajne wspomnienia.



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama