Kiedy rozmawialiśmy zaraz po rosyjskiej agresji na Ukrainę, mówił pan, że w związku z tym nasza gospodarka oberwie, i to nieźle. To już jest ten moment?
Sankcje jeszcze nie są do końca odczuwalne, ani po stronie rosyjskiej, ani po stronie tych krajów, które te sankcje nakładają. Skutki tak naprawdę odczujemy w ciągu paru kolejnych miesięcy. Jeśli w tym czasie uda nam jakoś zrestrukturyzować zaopatrzenie w surowce, to może nie będzie tak bardzo źle, ale skutki proinflacyjne i tak będą.
Mówimy o „putinflacji”, jak chce rząd, czy „glapinfacji”, jak utrzymuje opozycja?
To jest wszystko razem, taki bardzo niekorzystny zbieg różnych okoliczności – nakładanie się inflacji popytowej i kosztowej.
Wyjaśnijmy może te terminy.
Inflacja kosztowa jest wywołana wzrostem kosztów produkcji. Inflacja popytowa wynika z nadmiernego wzrostu popytu w stosunku do masy towarowej, czyli – mówiąc najkrócej – tego, że na rynku jest za dużo pieniędzy. Proszę sobie wyobrazić, że w ciągu dwóch lat – od początku 2019 roku do kwietnia tego roku ilość gotówki wzrosła o ponad 80 procent.
Czyli jednak „galpinflacja”.
Tak można powiedzieć, choć trudno tutaj zrzucać wszystko na bank centralny i prezesa Glapińskiego, dlatego że ten wzrost pieniądza wynika z polityki fiskalnej rządu.
Tyle, że bank ustępuje, a przecież powinien stać na straży złotówki.
Oczywiście, ale tego nie robił. Teraz próbuje – podwyższając stopy procentowe, ale to jest niewystarczające. W ogóle, to jeszcze nigdy nie było tak dużej rozbieżności między polityką monetarną banku, a polityczną fiskalną rządu, jak w ostatnich miesiącach. Załóżmy, że bank chce rzeczywiście przykręcić ten kurek z pieniędzmi, chce rzeczywiście prowadzić politykę walki z inflacją poprzez stopy procentowe. Ale w tym samym czasie rząd wydaje coraz więcej pieniędzy. To nie może się dobrze skończyć – i z punktu widzenia wzrostu gospodarczego, i z punktu widzenia inflacji. Ta inflacja na pewno jest po części związana z czynnikami zewnętrznymi, co do tego nie ma wątpliwości. Niemniej przynajmniej w połowie to jest jednak wina czynników wewnętrznych, czyli polityki rządu i polityki banku centralnego. Profesor Hausner użył takiego trafnego sformułowania, że my tę inflację „udomowiliśmy”, to znaczy przez ostatnie parę lat tworzyliśmy przesłanki do tego, żeby ta inflacja nad nami wisiała. Aż wreszcie zaczęła się rozkręcać. Do tego doszła wojna i stąd mamy to, co mamy.
Czy widzi pan w działaniach rządu jakieś realne próby przeciwdziałania tej sytuacji?
Absolutnie tego nie widzę. Rząd oficjalnie deklaruje, że wprowadza te wszystkie tarcze, ale w praktyce one nie są antyinflacyjne, tylko proinflacyjne. Oczywiście, na krótką metę chronią nas przed bardzo dużymi kosztami związanymi ze wzrostem cen, ale faktycznie tylko odsuwają problem na przyszłość. Nie sięgają źródeł wzrostu cen. W tych tarczach mamy też obniżki podatków, a to przecież podręcznikowa wiedza, że w takiej sytuacji podatki się podnosi, bo w przeciwnym razie budżet traci dochody. Czyli ludzie mają w kieszeni więcej pieniędzy, więc więcej wydają, a z kolei rząd – jeżeli chce utrzymać dotychczasowy poziom wydatków – zadłuża się. Rośnie deficyt. To sytuacja bardzo ryzykowna w średnim i dłuższym okresie. Myślę, że rząd to robi z nadzieją, że w międzyczasie zewnętrzna sytuacja się jakoś ustabilizuje, wygasną te szokowe reakcje, ale to jest wszystko patykiem na wodzie pisane.
Nie poczuł pan ulgi, kiedy na konwencji PiS Jarosław Kaczyński nie ogłosił jednak rewaloryzacji 500 plus i innych świadczeń?
Jego przemówienia wysłuchałem głównie dlatego, że wiedziałem, że się z panem spotkam i będziemy o tym rozmawiać.
Bardzo przepraszam, że pana na to naraziłem.
Co zrobić, jakoś to – siłą woli – wytrzymałem. To było z jednej strony chwalenie się. Kaczyński mówił o różnych inwestycjach, o tym, co zostało z budżetu wydane na najróżniejsze projekty i przedsięwzięcia. A druga część, znacznie krótsza, dotyczyła głównie inflacji. I on tam, z bolszewicką szczerością powiedział, że nie wie, co będzie. To akurat jest prawdą i nie jest to jego winą, ale jak pierwszy polityk w Polsce wychodzi i mówi, że oni sobie poradzą, ale jeszcze nie wiadomo jak, to nie jest to dobry sygnał. Tam był też akcent, który mnie zaniepokoił, bo on powiedział coś takiego, że „mamy guziki, które możemy nacisnąć” i – w domyśle – inflacja zniknie, czy też znacznie się osłabi. No, ale jakie to guziki, tego już nie powiedział. Mówił, że będą naciskać na banki, żeby podniosły stopy procentowe od depozytów. W porządku, ale to nie jest rozwiązanie problemu. A jakie są guziki, które rzeczywiście rząd ma? To są cięcia wydatków. Powiedzmy brutalnie, bez tego nie da się zwalczyć inflacji.
Słyszałem niedawno polityka PO, nie chcę wymieniać nazwiska, jak mówił, że „powinniśmy walczyć o to, żeby pieniądze na Krajowy Plan Odbudowy dostać, bo to pomoże w walce z inflacją”. Nie, nie pomoże. One nie będą zwiększać podaży, ale popyt.
Prof. Piotr Dominiak
Tymczasem Donald Tusk zapowiada, że jak Platforma wygra, podniesie pensje w sferze budżetowej.
No co ja mam powiedzieć? Z politycznego punktu widzenia, to jest być może słuszne – pensje w budżetówce nie są wysokie. Ale dla gospodarki to nie jest rozwiązanie. W ogóle z płacami jest duże nieporozumienie. Adam Bielan mówił niedawno, iż sytuacja nie jest taka zła, bo płace rosną szybciej niż inflacja. To jest mącenie ludziom w głowach, bo przecież wskaźniki wzrostu płac, które GUS publikuje na bieżąco, dotyczą tylko tak zwanej sfery przedsiębiorstw, w której to pracuje około 10 milionów ludzi, spośród 16,5 mln, którzy w ogóle pracują w gospodarce. I od tych 10 milionów jeszcze trzeba odjąć ponad 4 miliony tych, którzy pracują w mikroprzedsiębiorstwach, bo tych danych GUS nie zbiera. W związku z tym, w najlepszym razie te tzw. średnie płace dotyczą 6 milionów ludzi na 16 i pół pracujących. Czy to jest jakiś wskaźnik wiarygodny czy miarodajny dla nas wszystkich? Oczywiście, że nie. I GUS o tym o pisze w komunikatach bardzo jasno, tylko że przeważnie i media i – jak się okazuje politycy – czytają tylko pierwsze zdanie, że płace wzrosły np. o ponad 16 proc, gdy inflacja wynosiła 12 proc. Wiedza ekonomiczna w społeczeństwie nie jest wysoka, więc jest łatwo mącić ludziom w głowie.
Czy jeżeli pieniądze na Krajowy Plan Odbudowy faktycznie zostaną odblokowane, to może to coś pomóc w naszej sytuacji?
Słyszałem niedawno polityka PO, nie chcę wymieniać nazwiska, jak mówił, że „powinniśmy walczyć o to, żeby te pieniądze dostać, bo to pomoże w walce z inflacją”. Nie, nie pomoże. Nie znam dokładnie tego planu, ale projekty, o których się mówi, to są wielkie inwestycje infrastrukturalne. One nie będą zwiększać podaży, ale popyt. Nie mówię, że nie należy brać tych pieniędzy, bo będą potrzebne, ale z punktu widzenia inflacji to nie pomoże, najdelikatniej mówiąc.
A co z tym Polskim Ładem? Już się wydawało, że umarł śmiercią naturalną, a tu nagle parlamentarzyści PiS zaczęli się pojawiać w swoich okręgach i rozdawać pieniądze dla samorządów, twierdząc, że to rząd z Polskiego Ładu dokłada.
Pieniądze dla samorządów miały być i będą, ale czy one zrekompensują ubytek dochodów, które samorządy miały z wyższych podatków – nie mam zielonego pojęcia. Natomiast, co zostało z tego „Ładu”, chyba nikt nie wie. Tylko księgowi nadal wariują, bo wynikające z niego obciążenia pracą dla płatników podatków są bardzo duże.
Do kontrowersji związanych z fuzją Orlenu z Lotosem doszła jeszcze jedna. Zawirowania wokół tej transakcji opóźniły budowę drugiej nitki rurociągu pomorskiego, co poważnie ogranicza nasze możliwości transportu ropy odbieranej drogą morską. Czemu rząd się tak upiera przy tym pomyśle, skoro skutki są prawie wyłącznie negatywne?
Najpierw powiem o tym, co przemawiać może za taką fuzją. To jest efekt skali. Rzeczywiście Orlen, na tle innych tego typu przedsiębiorstw w Europie, nie jest wielkim graczem, więc ta fuzja teoretycznie mogłaby wzmocnić pozycję przetargową na rynku międzynarodowym tej nowej, połączonej firmy. Natomiast to nie jest, moim zdaniem, argument wystarczający. I na pewno nieprzemawiający za takim sposobem przeprowadzenia tej fuzji.
Akurat warunki jej przeprowadzenie określiła Komisja Europejska.
Komisja patrzy na to od strony formalnej i to wszystko pewnie będzie lege artis. Co nie zmienia faktu, iż z ekonomicznego punktu widzenia to wcale nie jest przedsięwzięcie rozsądne. Nie tylko z punktu widzenia Pomorza, ale całej polskiej gospodarki. Prezes Obajtek chwali się, że udało się w to włączyć saudyjską firmę Aramco. Fakt, to przeogromna firma i właśnie dlatego, z ich punktu widzenia, to nie jest żaden poważny projekt. W razie jakichkolwiek kłopotów, najpierw poświęcą tego typu przedsięwzięcia, jak udziały w takich firmach, jak nasza. O kontaktach z Węgrami z MOL powiedziano już dostatecznie dużo. Też nie ma w tym żadnych plusów. Sam moment wybrania tej fuzji też nie był najszczęśliwszy ze względu na pandemię, a teraz jeszcze doszła wojna. Więc po co to wszystko? Myślę, że to może być w jakiejś mierze „zemsta” na regionie. Tak, jak to było za komuny, kiedy miasta czy regiony były karane, jak choćby Radom za czerwiec 1976 roku. Zrobimy im „kuku”, żeby wiedzieli gdzie jest ich miejsce. Oczywiście nie mam na to żadnych dowodów, ale bym tego nie wykluczał.
Grupa radnych sejmiku wojewódzkiego wystąpiła z pomysłem referendum w sprawie fuzji wśród mieszkańców Pomorza. Czy to dobry pomysł, żeby ludzie decydowali w kwestiach gospodarczych? Przypomina mi się jak 4 czerwca 1989 roku głosowaliśmy – chyba głupio – za tym żeby zrezygnować z budowy elektrowni w Żarnowcu.
Jak się tak postawi pytanie i zapyta mieszkańców Pomorza, to wynik jest z góry przesądzony. Nawet ktoś, kto się nie orientuje, i tak powie „nie” dla tej fuzji, bo dla Pomorza nie ma w tym żadnych plusów. Poza tym, jak pan powiedział, nie można w ten sposób rozstrzygać kwestii ekonomicznych. No owszem, można ogłosić referendum czy społeczeństwo chce np. wprowadzenia bezwarunkowego dochodu podstawowego. Ale nie o to czy jakieś firmy mają się łączyć, czy nie.
Nie rozmawialiśmy jeszcze o zbieraniu chrustu, ale to może sobie zostawimy na jesień, jak się zacznie sezon grzewczy.
To była głupia wypowiedź, pewnie bez jakiś głębszych intencji. Ale też nikt się od niej nie odciął, nie wiadomo nawet czy ów nieszczęsny wiceminister Siarka dostał za to reprymendę, a przecież to był ewidentny błąd polityczny, który ośmiesza ten rząd.
Mam wrażenie, że ośmieszenie to jest ostatnia rzecz, jakiej ten rząd się boi. Ośmieszał się tyle razy ustami pana Suskiego, Macierewicza, Błaszczaka, Karczewskiego, a nawet prezydenta Dudy, i nic.
A ja myślę, że jednak ośmieszenie jest groźną bronią w rękach społeczeństwa. To kolejny czynnik osłabiający wiarygodność polityczną. Tu warto jeszcze raz wrócić do osoby prezesa NBP, o której mówiliśmy na początku. Powołali go na drugą kadencję, żeby pokazać, że wszystko mogą, tymczasem Glapiński powinien polecieć. Nie za działania, które bank podejmował, tylko za komunikację z otoczeniem, z szeroką publicznością. Przeważnie prezesi banków centralnych nie mówią za dużo, bo wiedzą, że każde ich słowo ma swoje skutki. Oczywiście, że Narodowy Bank Polski, to nie jest amerykański Fed, ale na naszym podwórku to jest instytucja na tyle ważna, że na jej czele nie może stać facet, który zwyczajnie wprowadzał opinię publiczną w błąd twierdząc do niedawna, że inflacji nie będzie, a stopy procentowe za jego kadencji nie zostaną podniesione.
Napisz komentarz
Komentarze