Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

O muzyce nade wszystko. Free-pogaduchy, czyli dekonstrukcja w natarciu

Niejednokrotnie dawałem wyraz przekonaniu, że forma koncertu, polegając na schemacie „zapowiedź tytułu – utwór – zapowiedź -itd.” jest nudna, a tytuły utworów przeważnie słuchaczy mało interesują. Natomiast atrakcyjna może być narracja, łącząca utwory, tworząca ciąg fabularny – wspomagana, na ile to możliwe, środkami aktorskimi.

Owa forma bywa wykorzystywana nawet w większym stopniu, gdy tekst, scenografia, kostiumy i aktorstwo stają się równoprawnymi elementami spektaklu. Pierwiastkiem konstytutywnym jest muzyka, ale całość w większym stopniu przypomina spektakl teatralny niż „zwykły” koncert. Tak właśnie odczytałem zapowiedź spektaklu „MaMy czas” w wykonaniu Magdaleny Smuk i towarzyszących jej muzyków, w sopockim Teatrze BOTO 14 maja. Na stronie internetowej teatru czytałem:

Interaktywny spektakl z piosenkami, to publiczne pogaduchy Magdaleny Smuk o czasie …To pogaduchy w formie muzyczno-aktorskiej z próbą aktywnego zaangażowania widza w przedstawienie. Spektakl pobudza do refleksji na temat wartości, z którymi zderza się każde Dziecko i każda Matka.”

Pierwsze zdanie zapowiedzi wypada potwierdzić. To nie był teatr pudełkowy. Mocno akcentowana interaktywność, dialog z widownią, wykorzystanie widzów jako aktorów. Z efektem niekoniecznie zamierzonym, nieadekwatnym do zakładanego kształtu artystycznego, jeśli właściwie go odczytałem.

Prawdą jest również twierdzenie, że osią spektaklu były „publiczne pogaduchy Magdaleny Smuk”. Czy faktycznie „pogaduchy o czasie”? W sferze zamiarów raczej niż wyników. Natomiast interesująco zapowiadała się improwizowanej forma opowieści o relacji między aktorką Magdaleną (która dawno temu chciała zostać pielęgniarką, ale nie wyszło) a jej matką, pielęgniarką, której marzeniem było zostać aktorką. Dziś aktorka przywołuje więc piosenki, które jako dziecko i nastolatka śpiewała wspólnie z matką. I mówi, mówi. Opowieści jest więcej, piosenek mniej. Interaktywna forma w teatrze nie jest ani nowa, ani specjalnie awangardowa, więc autorka spektaklu ambitnie przyjęła rolę dekonstruktorki formy piosenek. W czym pomagali udanie muzycy – pianista, saksofonista, gitarzyści, basiści i perkusiści, zmieniający się na scenie, a nawet dopowiadający własną wokalną interpretację piosenki. Metrum oryginału trójdzielne? To zmienimy na cztery czwarte. Balladę zastąpimy punkowym zgiełkiem, tekst liryczny ma być wykrzyczany, a gdy ekspresja wydaje się nie osiągać dekonstrukcyjnego celu, można jeszcze mocno podkręcić potencjometr, by wątpliwości zagłuszyć hałasem. Powiem od razu, że przepadam za próbami nowego odczytania i nowej aranżacji utworów….o ile są owocem poszukiwania dodatkowych wartości , nawet jeśli celu nie osiągną w pełni. Ale tu nie było mowy o reinterpretacji, choć osiągnięty został udanie inny cel: ekspozycja sztuki aktorskiej Magdaleny Smuk.

Formę opisywanego tu spektaklu, otwartą i improwizowaną, ze scenariuszem, który pewnie zmieścić można na jednej kartce, nazwałbym teatralną wersją free jazzu. Jednak proporcja między udanymi artystycznie a kiepskimi koncertami jazzu free nie układa się korzystnie dla tych dojrzałych i interesujących. By wspólnie w wyimaginowanej wolności tworzyć na scenie porywający utwór, trzeba mieć za sobą wiele różnych doświadczeń, także umiejętność konstrukcji linii napięć. Tej jednak w piosenkowo-teatralnym spektaklu zabrakło. Konstrukcyjny zamysł był więc interesujący - wykonanie wymknęło się jednak spod kontroli w stopniu uniemożliwiającym pełną satysfakcję widzów i słuchaczy.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama