„Film skromny, a złoty"... to tylko jedna z wielu recenzji pana filmu. A jak pan by go zrecenzował?
„Historia jest mocna, trzymajcie się foteli”. Bo rzeczywiście jest to film dla widzów o mocnych nerwach. Wcześniej poruszałem się po ścieżkach, które – tak mi się wydawało – zawiodą mnie ku innemu kinu. I wtedy przyszedł do mnie film „Po miłość...". Mówię „przyszedł” całkowicie świadomie. To było magiczne zdarzenie w moim życiu.
W jakim sensie?
Scenariusz filmowy na ogół pisze się długo. Polega to na żmudnej pracy pisarskiej przeprowadzanej w pustelniczych niemal okolicznościach. A mnie ta historia układała się w głowie – i tylko w głowie. Trwało to rok. Nie robiąc żadnych notatek i nie mówiąc o tym nikomu, byłem w ciągłym procesie tworzenia. I pewnego ranka zorientowałem się, że tę historię mam już całą ułożoną. Usiadłem do scenariusza i napisałem go w dwa tygodnie.
„Po miłość/ POUR L'AMOUR" to kameralny dramat psychologiczny o internetowym romansie i jego skutkach. To historia oparta na faktach?
Ten film jest tylko inspirowany faktami. A to różnica. To nie jest czyjakolwiek biografia. Marlena, jej mąż i pozostali bohaterowie są postaciami fikcyjnymi. „Po miłość..." to pejzaż inspiracji, wziętych z mojego życia, z życia moich znajomych, także z życia bohaterów moich telewizyjnych reportaży. Są tu także echa moich spotkań prowincjonalnych z ludźmi będącymi czasami w różnych, granicznych życiowych sytuacjach... Z kolei wątek z czarnoskórym amantem, który rozkochuje w sobie główną bohaterkę, żeby wyłudzić od niej pieniądze, to zjawisko obecnie powszechne. Dotyczy tysięcy kobiet w samej tylko Polsce. Skala takiego procederu jest olbrzyma. W dodatku większość tych przypadków nie była zgłaszana na policję. I nie miało znaczenia, czy kobieta ma pieniądze, czy nie. Bo jak kobieta jest zakochana, to te pieniądze wydobędzie choćby spod ziemi. Weźmie kredyt, zapożyczy się, coś sprzeda. Na tego rodzaju wyrafinowane zjawisko przestępcze polskie służby nie miały przez długi czas sposobu. Z pewną kpiną nawet traktowały takie zgłoszenia. Czytałem relacje kobiet, które były wyśmiewane przez policję. Słyszały: Czy pani jest głupia? Jak pani może pieniądze wysyłać obcemu? Niedawno mieliśmy przedpremierowy pokaz filmu w Ciechocinku. Po pokazie podeszła do mnie policjantka w cywilu mówiąc: Wie pan, teraz to się zmieniło. Policjanci już nie śmieją się z tych kobiet.
W rolę głównej bohaterki filmu Marleny wciela się Jowita Budnik, ulubiona aktorka Krzysztofa Krauzego. To był pierwszy wybór?
Ten film to tzw. film mikrobudżetowy. Skromne finanse mocno ograniczały nam ruchy. Ale w przypadku obsady stwierdziliśmy, że musimy uderzyć do najlepszych. Mieliśmy nadzieję, że historia, którą film opowiada, okaże się większą walutą, niż twarda waluta, w której są gaże. I udało nam się stworzyć obsadę marzeń. Okazało się, że dla aktorów, których wybraliśmy, pieniądze nie były najważniejsze. Że zakochali się w filmie po przeczytaniu scenariusza.
Pan wybrał Jowitę Budnik?
To był pomysł mojej żony Beaty, która jest producentką filmu. I jak tylko spotkaliśmy z Jowitą, natychmiast poczułem, że to był strzał w dziesiątkę, że nadajemy na podobnych falach.
To znaczy?
Każdy aktor ma coś, co ja nazywam super figurą: coś, co jest jego kręgosłupem psychofizycznym w tym zawodzie. I okazało się, że super figura Jowity idealnie przystaje do postaci Marleny - głównej bohaterki. Nie mógłbym sobie wymarzyć kogoś innego. A do tego Jowita ma nieprawdopodobny wprost warsztat aktorski. Moim zdaniem to najlepsza w tej chwili polska aktorka.
Nagradzana wielokrotnie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Jak się angażuje dobrych aktorów, to ma się kilka asów w rękawie. Na przykład taki, że robi się mało dubli na planie zdjęciowym i dość szybko dochodzi się do efektu końcowego. W filmie są dwie sceny z udziałem Jowity, przy których zrobiliśmy tylko po jednym dublu. Kiedy tak się zdarzyło za pierwszym razem, a ja zobaczyłem, jak Jowita zagrała, powiedziałem: To jest znakomite. Idźmy dalej. Jednak operator, producentka i drugi reżyser doskoczyli do mnie, mówiąc: Ale poczekaj, zrób chociaż drugi dubel. Bo jak to tak, tylko jeden? Stwierdziłem wtedy: Okej, obejrzyjcie tę scenę i doradźcie mi, co można by w niej poprawić, a chętnie to zrobię. Obejrzeli i nie znaleźli żadnych mankamentów. Tak właśnie wyglądała praca z Jowitą.
Zdjęcia były kręcone na Kaszubach. Dlatego, że pan jest z Trójmiasta i tu jest najbliżej? Czy Kaszuby są filmowe?
(Śmiech). Nie oszukujmy się. To, że plan filmowy był tak blisko, to atut. Ale też Kaszuby są filmowo przepiękne. To malowniczy krajobraz morenowy - ze wzgórzami, jeziorami, lasami. To nie jest teren płaski jak lustro – jak np. na Kujawach. Ale zaważyło przede wszystkim to, że otrzymaliśmy nadzwyczajną pomoc od wójta gminy Kościerzyna pana Grzegorza Piechowskiego. Operując filmowym językiem, to był ów brakujący piąty element, dzięki któremu zdjęcia doszły do skutku. Bezinteresowne wsparcie, jakie otrzymaliśmy od tej gminy i podległych jej jej instytucji, jest nie do przecenienia.
Jedziemy do USA także po to, by powiedzieć, że szukamy pięciu milionów dolarów na film, na który czeka cała Europa i Azja. Czy to się uda? Zobaczymy.
To teraz przenieśmy się z Kościerzyny do Nowego Jorku. 10 czerwca „Po miłość/POUR L'AMOUR" ma za oceanem światową premierę.
Tak. Premiera ta będzie miała miejsce na Brooklyn Film Festival. Jest to jeden z 50 najważniejszych festiwali na świecie. Kiedy zobaczyłem, że zgłoszono na niego ponad 2600 filmów, oniemiałem. Bo bierzemy tam udział w konkursie pełnometrażowych filmów narracyjnych, gdzie wyselekcjonowano tylko 12 filmów z całego świata. Jesteśmy tam jako jedyni z Polski i jako jeden z dwóch tylko filmów z Europy. Ogromnie się cieszę, że w piątek, 10 czerwca o godz. 20 mamy tam premierę, bo tego samego dnia w Polsce film wchodzi do kin. To dla nas zupełnie niesamowity tydzień.
To o tyle ciekawe, że to pana pełnometrażowy debiut fabularny. Film zebrał już bardzo dobre recenzje, był też pokazywany na gdyńskim festiwalu filmowym.
Wcześniej nakręciłem trzy fabularne krótkie metraże. Pracowałem też z aktorami w teatrze. Traktuję ich jak braci i siostry i myślę, że mam swój sposób na pracę z nimi. Ale moja droga do pełnometrażowej fabuły była długa. Starałem się o to przez 10 lat. „Po miłość..." to była czwarta próba. W Polskim Instytucie Sztuki Filmowej niełatwo się przebić. Chętnych jest zawsze więcej niż pieniędzy. Tym razem udało się i jestem w jakimś sensie żywym dowodem na to, że upór i konsekwentne dążenie do celu opłaca się.
Czy pracuje pan już nad czymś nowym?
Teraz mam pomysł na film, który może objechać naprawdę cały świat. To film o młodości Chopina. Osiem lat temu wygrałem konkurs scenariuszowy na na ten temat. Ale wiedziałem, że dopóki nie zrobię skromniejszej fabuły pełnometrażowej, to nikt mi nie pozwoli zrobić filmu za 20 milionów zł (taki mniej więcej musiałby być budżet tego filmu). Od znajomych z Instytutu Chopina wiem, że cała Azja czeka na taki film. Japończycy, Chińczycy czy Koreańczycy z południa przy każdym Konkursie Chopinowskim pytają, kiedy Polska wypuści film albo serial o młodości Chopina. Obecnie, dzięki technologii 3D, można w komputerze wyczarować Warszawę z pierwszej połowy XIX wieku - Warszawę, po której chodził młody Chopin. Jedziemy więc do USA także po to, by się z tym pomysłem zareklamować. Powiedzieć, że szukamy pięciu milionów dolarów na film, na który czeka cała Europa i Azja. Czy to się uda? Zobaczymy.
Napisz komentarz
Komentarze