Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Jeszcze wzrusza i jeszcze się rusza. Ian Anderson i Jethro Tull zagrali w Gdańsku

Głos lidera już nie taki i gitarzysta nie ten, ale dają radę – tak najkrócej można podsumować koncert zespołu Jethro Tull w „Starym Maneżu”.
(fot. Nick Harrison | materiały prasowe)

Odkładany od dwóch lat z powodu pandemii gdański koncert Jethro Tull rozpoczął się od komunikatu, że występowi nie będą towarzyszyć wizualizacje, bowiem odpowiedzialny za nie oświetleniowiec… ma pozytywny wynik testu na obecność koronwirusa. Ale przybyłą w niedzielny wieczór, 29 maja do „Starego Maneżu” publiczność zwabiła nie perspektywa efektów wizualnych (podobno całkiem interesujących), lecz doznań muzycznych.

Ian Anderson i jego kompania mieli wystąpić w Gdańsku w ramach trasy The Prog Years, podczas której zespół miał przypominać utwory z wczesnych lat 70., kiedy zaliczali się do czołówki angielskiego rocka progresywnego. W związku z tym, że w styczniu Jethro Tull wydali pierwszą po ponad dwudziestoletniej przerwie płytę z premierowym materiałem – „The Zealot Gene”, program uzupełniono trzema piosenkami z tego albumu, plus paroma mniej popularnymi kawałkami z późniejszego okresu twórczości.  

(fot. Nick Harrison | materiały prasowe)

Zaczęli jednak od niemal samego początku, a więc „For a Thousand Mothers” z ich drugiego albumu „Stand Up” z 1969 roku. Progresywny mini-set uzupełniły dwa niealbumowe kawałki z tego czasu: „Love Story” i „Living In the Past”. Ten ostatni to bodaj ich największe osiągnięcie komercyjne – w 1969 singiel z tą piosenką dotarł do trzeciego miejsca brytyjskiej listy przebojów. Z debiutanckiej płyty usłyszeliśmy „Dharma for One”. Nie zabrakło też jednego z najbardziej lubianych numerów z ich repertuaru, przeróbki bachowskiego „Buree e-moll”, które Anderson – cytując krytyków – zaanonsował jako „porno jazz”. W oryginale (jethrotullowskim) utwór ten grany był w kwartecie: flet, bas, gitara, perkusja. Tu doszły jeszcze instrumenty klawiszowe, początkowo imitujące klawesyn, a w końcowej partii przechodzące w boogie.

Przyznać trzeba, że Ian Anderson jako flecista, nie stracił nic z dawnego kunsztu i werwy. Jako wokalista, po 55 latach na scenie, niestety wypada słabiej. Lider Jethro Tull nigdy nie był typowym śpiewakiem, ale raczej muzycznym opowiadaczem historii. To go teraz trochę ratuje, ale w kilku momentach wyraźnie brakuje mu górnych nut. Stąd też pewnie tendencja do rozbudowania partii instrumentalnych większości utworów. Pozostali muzycy grają poprawnie, choć młodemu gitarzyście Joemu Parrishowi daleko do wszechstronności Martina Barre’a, który przez ponad cztery dekady był drugim, obok Andersona, filarem grupy. Parrish zdecydowanie lubuje się w mocnym, niemal metalowym graniu, co spowodowało, że spokojniejsze, akustyczne partie „Aqualung” musiał ratować klawiszowiec John O’Hara.

Gdański koncert Jethro Tull udowodnił, że – zgodnie z proroczymi słowami ich piosenki z 1976 roku – nigdy nie jest się za starym na granie rock’n’rolla, jeśli jest się zbyt młodym by już umierać

Mocną stroną Iana Andersona zawsze był kontakt z publicznością. Na gdańskim koncercie też bawił opowiastkami. Liczne zmiany personalne w zespole skwitował nazywając Scotta Hammonda 127. perkusistą Jethro Tull. Faktycznie jest dopiero szóstym, nie licząc automatu perkusyjnego i kilku nieetatowych, tymczasowych pomagierów, wśród których znalazł się sam Phil Collins. Anderson tłumaczył też, że solo na perkusji to ukłon w stronę publiczności, żeby mogła w tym czasie skorzystać z toalety. Ale podejmował i tematy poważniejsze, m.in. dziękując Polakom za to jak przyjęliśmy uchodźców z objętej wojną Ukrainy.  

Koncert przedzielony był przerwą i trzeba powiedzieć, że druga odsłona, rozpoczęta od brawurowego (choć miałem wrażenie trochę skróconego) wykonania „Too Old to Rock’n’Roll, Too Young to Die”, wypadła zdecydowanie lepiej. Poza koszmarnie kiczowatą przeróbką „Pawany fis-moll” Gabriela Faure. Rozbudowany „Aqualung”, „Songs From the Wood”, najlepszy numer z nowej płyty – „Mrs. Tibbs” (o matce pilota, który rzucił bombę na Hiroszimę), czy fantastycznie zagrane na bis „Locomotive Breath” udowodniły, że – zgodnie z proroczymi słowami piosenki z 1976 roku – nigdy nie jest się za starym na granie rock’n’rolla, jeśli jest się zbyt młodym by już umierać. A sam Anderson, kończący w tym roku 75 lat, jeszcze wzrusza i jeszcze się rusza. A nawet, kłaniając się publiczności, potrafi dotknąć palcami podłogi bez zginania kolan, co z wyraźną satysfakcją, zademonstrował na pożegnanie.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama