Pani Alfreda mieszka dziś w ponad 100-letnim domku w Sopocie-Kamiennym Potoku. Świetnie się trzyma i nie wygląda na swój wiek, ale to - jak mówi - może być zasługa tego, że urodziła się w 1929 roku w...twierdzy w Brześciu nad Bugiem. Tam mieszkali jej rodzice.
- Na początku 1940 roku uciekliśmy przez Bug, rodzina z trójka dzieci, do Terespola, gdzie mieszkała rodzina mojej mamy - Bronisławy. Musieliśmy to zrobić, bo tata Michał, który był wojskowym, wcześniej dostał wiadomość, że cała nasza rodzina zostanie wywieziona na Syberię – opowiada pani Alfreda. W 1941 roku, po tym jak Niemcy uderzyli na Ruskich ojciec przedostał się do Brześcia, gdzie przy domu zakopał cenne rodzinne pamiątki, dokumenty i zdjęcia. To wszystko było, choć dom i ogród były zdewastowane. Nawet 40 zasadzonych drzewek Ruskie powycinali – wspomina.
W Terespolu przeżyli całą okupację, a w 1945 przyjechali do Sopotu i zamieszkali w tym domu, w który do dziś mieszka pani Alfreda i rodzina jej wnuka Piotra.
- Ojcu bardzo się tu podobało, był ogród, który uwielbiał, a przecież tamten musiał zostawić w Brześciu.
W Terespolu skończyła podstawówkę i poszła do gimnazjum, gdzie zetknęła się ze szkolną siatkówką. Kiedy przyjechała do Sopotu, chodziła do „handlówki” vis a vis dawnego prezydium i tam znowu chętnie grała w siatkówkę. To był sport, który nie wymagał nie wiadomo jakich warunków. W siatkówkę na Wybrzeżu grało się prawie wszędzie. Pani Alfreda zapisała się wtedy do harcerstwa, a w Sopocie powstał Harcerski Klub Sportowy.
Mąż miał imieniny, a ja mecz. Co było robić? Przygotowałam przyjęcie, a potem pobiegłam na dworzec i wsiadłam do pociągu, żeby zdążyć na mecz Gedanii
Alfreda Zeszutek
Grałyśmy na szkolnym boisku i zauważył nas wtedy Lothar Geyer, ówczesny szef sportu w Sopocie. On był naszym pierwszym trenerem, aż do rozwiązania HKS. W 1948 roku siatkarki HKS wygrały mistrzostwo Wybrzeża i miały jechać do Lublina na ogólnopolskie półfinały, ale w międzyczasie rozwiązano harcerstwo. Zagrały więc w barwach Gromu Gdynia i wygrały ten turniej pokonując AZS Warszawa, który był wtedy najlepszy w Polsce. Mecz grało się wtedy do dwóch wygranych setów, a seta do 15. W drużynie były m.in. Elżbieta Kurtz, Maria Pogorzelska i żona trenera Geyera.
- Myśmy miały po 18,19,20 lat, a te, które miały po 26 lat i paliły papierosy to były dla nas stare babki – śmieje się pani Alfreda. W finale pomogli żołnierze, którzy nas dopingowali, w zamian miałyśmy zostać na tańcach, ale tylko do 22. Pamiętam, że kiedy w nocy wracałyśmy pociągiem, to jeden dziennikarz przyniósł nam na peron jeszcze mokre gazety z tytułem ”Grom wygrał z AZS”.
Chwilę potem pani Alfreda znalazła się w Kolejarzu, który przejął Grom, ale - jak wspomina – nie było wskazane publicznie nazywanie Kolejarza „Gedanią”. Ta nazwa nie podobała się ówczesnym komunistycznym władzom. Klub i jego członków utożsamiano z dawnymi obywatelami Wolnego Miasta Gdańska, gdzie zdecydowana większość mieszkańców to Niemcy.
W 1949 roku w Łodzi zdobyły wicemistrzostwo Polski. W 1951 roku po raz pierwszy Gedania zdobyła tytuł. Rok później było wicemistrzostwo Polski, a w 1953 i 54 dwa kolejne złote medale. Wieloletni kierownik sekcji Julian Owczarczak pisze w klubowej kronice kto był wtedy w składzie siatkarskiej Gedanii. Przypomina Elżbietę Kurtz (założycielkę drużyny i jej kapitana), Marię Pogorzelską, Halinę Tomaszewską, Katarzynę Welsing, Halinę Orzechowską, Alfredę Olichwierównę (tak nazywała się z domu pani Alfreda), Irenę Radziszewską, Irenę Deptę i Joannę Buczmę.
Pani Alfreda grała w Gedanii z przerwani do 1959 roku. Nigdy nie żałowała tego, że wybrała siatkówkę, choć dziś narzeka na nogi. - Grało się i trenowało wtedy bez żadnych ochraniaczy – wspomina pani Alfreda. Nic za to nie dostawała. - Raz, pamiętam, dostałyśmy po 100 złotych, to kupiłam czekoladę z orzechami i kawałek szynki w Delikatesach. Medali też nie było, tylko dyplomy.
W 1952 roku zdobyła uprawnienia instruktora siatkówki, pracowała krótko z dziewczętami z domu dziecka na gdańskiej Oruni. Nawet po zakończeniu kariery spotykała się z koleżankami i jej mężami w sali gimnastycznej sopockiej „handlówki”, by sobie pograć w siatkówkę. Panowie o piwo, panie o czekoladę. - Bardzo się lubiłyśmy, więc to były też spotkania na brydżu i kolacjach.
Mąż pani Alfredy, Józef, też lubił sport. Pochodził z Czerniowców. Dziś to ukraińskie miasto. Jego mama była Rumunką, ojciec Polakiem. Grał i trenował piłkę nożną w wojsku we Wrocławiu. Kiedy tam mieszkali, pani Alfreda trenowała we Wrocławiu, ale Gedania przysyłała bilety na pociąg i trzeba było jeździć na mecze po całej Polsce.
- Mąż miał imieniny, a ja mecz. Co było robić? Przygotowałam przyjęcie, a potem pobiegłam na dworzec i wsiadłam do pociągu, żeby zdążyć na mecz Gedanii – wspomina Alfreda Zeszutek.
Kiedy Piotr, Marcin i Robert wyjeżdżali na mecze, to się tym chwalili babci. Ona wyciągała wtedy czekoladę, albo parę groszy na drogę.
- Teraz złoszczę się na Piotrka, bo ostatnio nic mi nie mówi, że jedzie. Ja się dowiaduje z telewizji, że grał mecz – mówi pani Alfreda, która dodaje, że nadal chętnie ogląda siatkówkę w telewizji, lubi pokibicować Idze Świątek, ceni piłkę ręczną i koszykówkę, a piłkę nożną ogląda tylko wtedy, kiedy nasi grają ładny mecz.
Pani Alfreda ma jeszcze piłkę do siatkówki. Czasem wyjmuje ją, by poodbijać nad sobą, tak po siatkarsku. - Żeby się poruszać. Dopóki mogę, będę to robić - mówi.
Napisz komentarz
Komentarze