Ledwie dwa lata wcześniej wysiadł z jedną walizką na dworcu w Sopocie. Po 40 latach opowie mi o tym tak, jakby to było wczoraj. Pamiętał nawet jak pachniało wtedy sopockie powietrze. Za tym zapachem tęsknił całe życie.
Tadeusz Borowski pojawił się na Wybrzeżu jako absolwent warszawskiej szkoły teatralnej. Miał 22 lata. Ledwo przyjechał, już marzył o wyjeździe. Warszawiak z krwi i kości czuł się tu jak na zesłaniu. Ale gdy naprawdę przyszło mu stąd wyjeżdżać, wahał się. Przyszło mu nawet na myśl, może by jednak zostać?
Rok później wrócił, na chwilę, by odwiedzić stare kąty. Był na Obrońców Westerplatte, gdzie jako aktor Wybrzeża wynajmował pokój. Na poddaszu. W dachu tkwiły wysuwane okienka. Zimą był taki ziąb, że spał mocno opatulony, w czapce pilotce. Od razu przypomniała mi się Lucyna Legut, w tym samym czasie mieszkała dwie ulice dalej, zresztą grali razem w „Kto się boi Virginii Woolf”. I w jej mieszkaniu bywało zimno jak diabli. Wraz ze swym ukochanym, reżyserem Wojciechem Hasem, spali co prawda nago, no ale w nausznikach. Tak mówiła.
Borowski wspominał ten rok na Wybrzeżu jako bajkowy. Po pierwsze dlatego, że był młody, zdrowy i kac po nocnych aktorskich balangach, jak twierdził, trwał krócej.
Po drugie, w ciągu jednego roku zagrał tu 28 ról! Większość to nagłe zastępstwa.
– Moi koledzy w Warszawie dostali może w tym czasie ledwie pięć, sześć ról – wspominał. – Wybrzeże przygotowało mnie do zawodu wspaniale, choć wtedy na te zastępstwa narzekałem, bo, mając warunki amanta, grałem głównie role charakterystyczne… Ale dziś dopiero widzę, jaka to była szkoła! Czasem w trzy dni trzeba było nauczyć się pięciu aktów tekstu! Ale wtedy myślało się tylko o tym, by być dobrym w tym, co się robi. Na pewno nie o zarabianiu pieniędzy.
No i to życie, jak mówił, które zaczynało się dopiero po spektaklach.
No i teatr. Teatr był najważniejszy.
Tadeusz Borowski zmarł 4 marca tego roku. Miał 80 lat.
Napisz komentarz
Komentarze