Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Kokoszki intensywnie się zabudowują. Zabytki zostały... na starych zdjęciach

O góralach, którzy „spóźnili się na Batorego”, przemycie przed polsko-gdańską granicę i o tym skąd brała wodę Fontanna Neptuna – opowiada Kamil Sobolewski, autor książki „Kokoszki. Historia gdańskiej dzielnicy”, pierwszej całościowej publikacji na ten temat.
obóz Służby Pracy Rzeszy w Karczemkach, Gdańsk ok. 1942-1943
Uwieczniony na okolicznościowej pocztówce obóz Służby Pracy Rzeszy w Karczemkach, ok. 1942-1943

Autor: zbiory Kamila Sobolewskiego

W biogramie czytam, że wychował się pan we Wrzeszczu. To skąd się u pana wzięły te Kokoszki? 

Reklama

To prawda, wychowywałem generalnie w Dolnym Wrzeszczu. Ale kiedy mój ojciec, jako wieloletni pracownik Stoczni Gdańskiej, otrzymał działkę koło lotniska w Bysewie, zacząłem poznawać tamte tereny. Przyjeżdżałem z kolegami i chodziliśmy po lasach, odwiedzaliśmy opuszczone cegielnie, ruiny dworu, czy miejsce, gdzie w ostatnim roku wojny był obóz koncentracyjny. Potem stocznia wykupiła ziemię na osiedla dla długoletnich pracowników, m.in. w Kokoszkach, Karczemkach i Kiełpinie Górnym. Kiedy dostaliśmy przydział i rozpoczęła się budowa, korzystaliśmy z pomocy miejscowych rolników przy transporcie, odśnieżaniu itd. Ojciec, który zawsze lubił historię, dopytywał ich o różne rzeczy z przeszłości. I tak poznaliśmy pierwsze opowieści o zestrzelonych w czasie wojny samolotach, karczmach, które tu kiedyś funkcjonowały i tego typu rzeczach. 

To byli mieszkańcy jeszcze przedwojenni? 

Tak, wśród tych starszych – dziś już wszyscy oni nie żyją – bardzo wielu mieszkało tu jeszcze przed wojną. To właśnie od nich pochodzi wiele opowieści, jakie przytoczyłem w tej książce.

Kaszubi?

Przeważnie, ale nie tylko. Pamiętam jak ojciec zapytał jednego z miejscowych skąd jest, a on, że z Rabki. A inny, że z Popradu. To była prawda. Przed wojną, do osiedlania się na tych terenach, oczywiście po polskiej stronie granicy, zachęcano górali z przeludnionego i biedującego Podhala. Oni sami żartowali o sobie, że spóźnili się na Batorego, który miał ich zabrać do Ameryki.

Budynek dworca w Kokoszkach. Stan z 2014 roku (fot. Kamil Sobolewski)

Skoro mamy rozmawiać o Kokoszkach, to zdefiniujmy, co mamy na myśli. 

Te nazwę można rozumieć dwojako. Z jednej strony mamy dzielnicę Kokoszki, z wyznaczonymi administracyjnie granicami, które obejmują Karczemki, Kiełpin Górny, Smęgorzyno, Bysewo, Las Sulmiński i Kokoszki właściwe, czyli wieś, od której dzielnica wzięła nazwę, kiedy w 1973 roku włączano te tereny do Gdańska. Prawdopodobnie stało się tak, bo z tych miejscowości Kokoszki były największe.

Kokoszki” brzmią bardzo po polsku, ale Niemcom nie przeszkadzało. Zaakceptowali nazwę Kokoschken.

Po polsku, albo po kaszubsku. A z akceptacją różnie bywało. W czasie II wojny światowej wieś trzykrotnie zmieniała nazwę. Najpierw na Klein Bessa, potem wrócono do Kokoschken, a potem wymyślono Burgraben, co było kompletnie bez sensu, bo to słowo oznacza fosę zamkową. Może chodziło o nawiązanie do historycznej nazwy, jakiej kiedyś też używano – Burggrafin. 

Które z tych opowieści dawnych mieszkańców szczególnie zapadły panu w pamięć?

Pan Jan Mysza opowiadał, jak – jako mniej więcej dziesięciolatek – schował się z kolegami pod ładunkiem w wozie, o którym, wiedzieli, że jedzie do Wrzeszcza na dzień targowy. Tak ukryci bez problemu pokonali granicę w Złotej Karczmie, a we Wrzeszczu niezauważeni wyszli z kryjówki i poszli oglądać wystawy sklepowe, a przede wszystkim ruch samochodowy na głównej ulicy, czyli obecnej alei Grunwaldzkiej. Musieli jednak jakoś się wyróżniać, bo wypatrzył ich policjant i zażądał dokumentów. Oczywiście ich nie mieli więc wylądowali na komisariacie. Tam ich nieźle postraszono, włącznie z tym, że zostaną wrzuceni do pieca. Potem policjanci gdzieś wydzwaniali, a ostatecznie odstawili chłopców na granicę. Ci kary jednak nie uniknęli. Lanie od rodziców pan jan pamiętał jeszcze po wielu latach. A drugą historię opowiedziała mi pani, która, jako dziewczynka, poznała Adolfa Hitlera, kiedy ten 7 albo 8 września 1939 odwiedzał jej szkołę. I ona ze wszystkimi dziećmi pozdrawiała go wyciągnięta ręką. Tymczasem jeszcze kilka dni wcześniej jej tato bohatersko bronił Poczty Polskiej, za co został później rozstrzelany. 

Kamil Sobolewski jest twórcą strony internetowej historiakokoszek.pl (fot. Joanna Rajs)

Kto to był?

Franciszek Krause. Ten krewny Guntera Grassa. Kiedy jego córka pochwaliła się w domu tym spotkaniem, mama ją zbeształa: Twój tato bronił poczty i teraz jest w więzieniu, a ty pozdrawiasz Hitlera? Jak mogłaś? A ona na to, że wszystkie dzieci tak robiły więc ona też. Tej historii akurat nie ma w książce, bo nie dotyczy dzielnicy, o której pisałem.

Z pana książki dowiedziałem się, że może nie tyle samym Kokoszkom, co pobliskiemu jezioru Jasień, przez stulecia zawdzięczała swoją wodę słynna Fontanna Neptuna. 

To był największy zbiornik wodny w okolicach miasta, w dodatku położony na wyżynie więc był z niego naturalny spływ wzdłuż obecnej ulicy Kartuskiej i przez Nowe Ogrody. Jeśli się nie mylę Holendrzy to budowali. Na taką inwestycję potrzebne było pozwolenie króla. Chyba trzy razy gdańszczanie molestowali Zygmunta Starego w tej sprawie, aż w końcu się zgodził. Chodziło zresztą nie tyle o fontanny, co wodę do picia. Gdańsk był otoczony tym ciasnym gorsetem murów miejskich więc woda czerpana na miejscu, nawet ze studni głębinowych, nie była za świeża, bo przecież w ziemię wsiąkała pokaźna ilość miejskich nieczystości. A woda z Jasienia była czysta, świeża. Nie licząc okresów, kiedy różne oblegające miasto wojska niszczyły te rury, Gdańsk korzystał z tej wody aż do XIX wieku, kiedy postał system wodociągów. 

Przed wojną tu właśnie, w okolicach dzisiejszej obwodnicy, przebiegała granica między Polską i Wolnym Miastem Gdańskiem. Czy jest ona jeszcze jakoś widoczna? Nie mówię o kamieniach czy słupkach granicznych, bo wiemy, że tych już nie ma. Natomiast często jest tak, że granica trwa w ludziach w takim wymiarze mentalnym, długo po tym, jak zniknie z map. 

Słupków faktycznie nie ma. Jedyny fizyczny ślad po tej granicy widoczny jest na ul. Gostyńskiej, która odchodzi od Kartuskiej. Kiedy wyznaczano granicę, posadzono tam rząd dębów, który jest nadal widoczny. Dziś, zdaje się, są to już pomniki przyrody. Ta granica istniała zresztą bardzo krótko i mieszkańcy obu jej stron specjalnie się między sobą nie różnili. Owszem, kiedy po zakończeniu I wojny światowej nastąpił podział terytorialny zdarzało się, że ci, którzy czuli się Niemcami przeprowadzali się do Wolnego Miasta, a ci mocno związani z polskością na stronę Rzeczypospolitej. Ale większość została tam, gdzie żyła od lat. I ci ludzie koegzystowali ze sobą bez większych problemów, a sama granica nie była specjalnie szczelna. W opowieściach, które słyszałem przed laty wspominano o przemycie. Ze względu na różnicę cen, opłacało się przewodzić z Polski żywność do Gdańska, a z Gdańska wyroby przemysłowe, tytoń, a nawet zapałki. Pani Lidia opowiadała mi, jak z kolegami i koleżankami przenosili jajka na niemiecką stronę, by sprzedać je za parę fenigów w zajeździe. I nikt się ich nie czepiał. Dopiero jak naziści doszli do władzy, od tej propagandy, od tego wszystkiego, zaczęły się wyzwiska, rzucanie kamieniami... 

Front dworu w Bysewie, spalonego przez właściciela w 1945 roku, przed wejściem wojsk sowieckich (fot. PAN Biblioteka Gdańska)

II wojna światowa to najtragiczniejszy okres w dziejach Kokoszek? 

Prawdopodobnie jeszcze gorzej było podczas potopu szwedzkiego, ale nie mamy szczegółowych przekazów, co tu się działo. Wiadomo, że Szwedzi nie zdobyli Gdańska więc grasowali wokół niego, niszcząc te wszystkie wsie. A ludzie musieli jeszcze ich utrzymywać to wojsko, karmić, kwaterować. Historycy w ogóle mówią, że potop przyniósł Polsce więcej zniszczeń niż II wojna światowa. 

Wspomniał pan o obozie koncentracyjnym w Kokoszkach. To mało znana sprawa.

W czasie I wojny światowej niedaleko dworca w Kokoszkach była fabryka amunicji. Po wojnie zlikwidowano ją, ale została część baraków, których używali polscy celnicy i kolejarze. Gdy wybuchła wojna, Niemcy utworzyli tam obóz jeniecki, a w 1944 obóz koncentracyjny, filię KL Stutthof. Przetrzymywano w nim kilka tysięcy osób z całej Europy. Byli wśród nich m.in. łotewscy Żydzi, których przywożono tu statkami. Jest to upamiętnione w muzeum getta w Rydze. Byłem tam i widziałem wspomnienia więźniów z Kokoszek. Do obozu, przez Auschwitz, trafiła część osób uwięzionych po Powstaniu Warszawskim. W okolicach miejsca, gdzie był ten obóz, jest mnóstwo zbiorowych grobów: na terenie firmy Celuloza, przy boiskach, wokół dworca. Dwa lata temu jeździły tam spychacz i plantowały teren. Nikt się tym nie interesuje. Czy to nie jest zadanie dla IPN? Muzeum Stutthof działa tam u siebie, ale tu nie robi nic, żeby tę filię upamiętnić, poza tym, że ofiary upamiętniono tablicą na kamieniu. W mojej książce jest zdjęcie dwóch ostatnich baraków, ale teraz i po nich nie ma śladu. 

Porozmawiajmy o powojennych Kokoszkach.

Do lat 60. właściwie nic się tu nie działo się nic nie zmieniało. Nadal była to taka zwykła wioska, do której z miasta dojeżdżało się PKS-em. Kiedy jednak na początku lat 70. włączono Kokoszki i sąsiednie wsie w granice miasta, pojawiła się komunikacja miejska i zaczęły powstawać i zaczęły firmy.

W tym najsłynniejsza – fabryka domów.

Tak, fabryka domów, Instal, bazy transportowe, kotłownia, a do tego cała infrastruktura. Od tej pory Kokoszki dzielimy na przemysłowe i mieszkalne. 

A rolnicze Kokoszki jeszcze są? 

Nie za bardzo. Nie ma pól uprawnych. Te pola, które były wokół dawnego majątku jeszcze 10 lat temu, przejął już deweloper i buduje tam domy. 

Niemieccy żołnierze na stacji w Kokoszkach, lata II wojny światowej (fot. zbiory Kamila Sobolewskiego)

Idzie wiosna. Gdybym pana poprosił o wytyczenie spacerowej trasy po największych atrakcjach Kokoszek i okolicy, co by pan polecił? 

Mogę zaproponować dwie trasy. Pierwsza – śladami dawnych dworków. Można zacząć od ruin dworu w Bysewie, spalonego przez ostatniego niemieckiego właściciela, Arnolda Hensela.

Czyli to nie Sowieci go spalili? 

Nie, to rzadki przypadek, że właściciel sam spalił swój majątek. Przeważnie zabierali najwartościowsze rzeczy i zostawiali klucz w zamku, licząc że kiedyś może tu powrócą. Ale Hensel już widział chyba, co się święci. Ten dwór był rzeczywiście bardzo ładny. Jego zdjęcia przed wojną publikowano nawet w gazetach poświęconych architekturze. Teraz zostały tylko piwnice, w których w pierwszych dniach wojny członkowie Selbstschutz, czy może jakiejś tam innej niemieckiej organizacji, przetrzymywali ośmiu Polaków, których potem rozstrzelano. W latach 60., kiedy rozbierano resztki budynków dworski, okoliczni mieszkańcy pamiętający o zamordowanych, piwnicę zostawili. Stamtąd można przejść do dworu w Kokoszkach. Po wojnie był tam PGR, teraz są mieszkania. Z zewnątrz to już nie to, co kiedyś, brakuje wielu detali, ale w środku na klatce schodowej i w piwnicy jest całkiem ładnie. Przy okazji można podejść na mieszczący się nieopodal mały prywatny cmentarz. Kiedyś robiono takie w majątkach ziemskich. Tu nagrobki wprawdzie poginęły jeszcze w latach 80., ale można sobie tam pochodzić pośród drzew. A potem przejść się tu wzdłuż Kartuskiej, podziwiając budynek nr 447 i – mijając budynki w Karczemkach – zajść sobie do Kiełpina Górnego. Tamtejszy dwór został pieczołowicie odbudowany i wygląda tak, jak 200 lat temu. Tyle, że nie można go zwiedzać, bo to prywatny dom, w którym ktoś mieszka. Ale chwała właścicielom, że to tak odnowili. Jest jeszcze dwór w Matarni. To nie jest, co prawda, terenie dzielnicy, ale dwór istnieje i obecnie mieści się w nim Monar. 

A druga trasa?

Kolejowa – szlakiem dworców. Tym razem zaczynamy w Kiełpinku, skąd udajemy się na dworzec w Kokoszkach. Pochodzi on w 1914 roku. Jest w fatalnym stanie, a powinien być pięknie odrestaurowany. Ale wiadomo – nie ma pieniędzy. Wiem, że pewne stowarzyszenie miłośników dawnej kolei chciałoby tam zrobić muzeum, ale najpierw muszą chyba wygrać w totolotka… A skończyć możemy na dworcu w Leźnie. Wie pan, dzielnica Kokoszki, może poza Bysewem, bardzo intensywnie się zabudowuje. Z takimi typowymi historycznymi atrakcjami architektonicznymi, jest tu coraz gorzej. Kiedy wydawca poprosił mnie o wskazanie trzech najbardziej rozpoznawalnych budynków do umieszczenia na okładce, powiedziałem mu: daj Biedronkę, Netto i Lidla. Wszyscy je znają. A miłośnicy zabytków muszą zajrzeć do mojej książki. Są tam zdjęcia wielu obiektów, których w rzeczywistości już nie zobaczymy.

Kamil Sobolewski – „Kokoszki – historia gdańskiej dzielnicy”, wyd. POGGENKRUG,, Gdańsk 2025. Książkę można kupić przez Internet: jarekwasielewski.pl/kokoszki.

Reklama
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama