Niektórym się udało, jakkolwiek o szczęśliwym zakończeniu jeszcze nie może być mowy. Najwyższą cenę zapłaciła rodzina Baravana, Kurda, który uciekł z Iraku. Jego żona Avin była w ciąży, płód obumarł w czasie wędrówki, kobieta była w hipotermii, miała sepsę i mimo starań lekarzy zmarła w szpitalu w Hajnówce. Osierociła pięcioro dzieci. Są w schronisku fundacji Dialog w Białymstoku. Pomaga im Aras Palani, Kurd z brytyjskim paszportem, który przyleciał na granicę pomóc własnej rodzinie. Rodzina Arasa jest już bezpieczna w Szwajcarii, a on został w Polsce, żeby pomagać innym. Jest tłumaczem i opiekunem. Przekazuje sygnały z lasu o potrzebujących pomocy ludziach. Synom Baravana i jemu samemu zastępuje ojca. Trzydziestopięcioletni Baravan od śmierci Avin jest kompletnie zagubiony. Aras uważa, że rodzina powinna szukać azylu w Niemczech, wśród kurdyjskiej diaspory. Fundacja Dialog współpracuje ze Strażą Graniczną. Właśnie trwa spotkanie w sprawie przyszłości rodziny Baravana. Czekając na zakończenie przesłuchania rozmawiam z Nazik. Trafiła tutaj ze szpitala, jej mąż znajduje się w zamkniętym ośrodku i nie wiadomo kiedy się spotkają. Jeśli go nie deportują i kiedy już będą razem, urządzą prawdziwe wesele, na które nie było ich stać w Iraku. Nazik w ramach terapii dużo rysuje. Mieszka w pokoju z Runą, szesnastoletnią córką Baravana.
Nienarodzony braciszek Runy został pochowany na mizarze w Bohonikach obok trzech innych ofiar: Mustafa lat 37, Ahmad lat 19 - utonął w Bugu, na jego grób ktoś przyniósł pierwszą pomoc - butelkę wody, ryżowe wafle i latarkę. Zamarznięta plastykowa torebka leży na na mogile jak wyrzut sumienia. I trzecia ofiara - NN, Afrykańczyk o nieokreślonym wieku znaleziony w lesie. W październiku było jeszcze ciepło, ciało uległo rozkładowi, drapieżne zwierzęta zjadły twarz i klatkę piersiową. Opowiada mi o tym przewodniczący muzułmańskiej gminy wyznaniowej Maciej Szczęsnowicz. Polscy Tatarzy pogrzebali zmarłych. Część sąsiedniej działki przeznaczyli dla tych, którzy zostaną odnalezieni na wiosnę w pobliskich lasach i na bagnach.
Irakijka Ola Sabah Hamad po kilku push back przeprawiła się przez bagna z kilkunastoosobową grupą. Kiedy spotkali patrol straży granicznej rozpłakała się z bezsilności, wiedziała co ich czeka. Ale tym razem mundurowi wskazali kierunek, a nawet zaopatrzyli w wodę i jedzenie. W lesie znaleźli ich wolontariusze z Grupy Granica.Wszyscy uchodźcy poprosili o azyl. Ola z mężem i czwórką dzieci trafiła do ośrodka zamkniętego w Białej Podlaskiej. Po kilku tygodniach rozpoczęli strajk głodowy na znak protestu przeciwko nieludzkim warunkom. Rodzina Oli dzięki nagłośnieniu sprawy została uwolniona. Dostali tymczasowe mieszkanie w Lublinie. W Białej Podlaskiej nadal są rodziny z dziećmi. Rzecznik prasowy komendanta Nadbużanskiego Oddziału Straży Granicznej nie zgadza się na nagranie rozmowy, mam wysłać pytania mejlem. Dementuje informacje o strajku głodowym i złym traktowaniu przebywających tam osób. Wstęp dziennikarzy do ośrodków zamkniętych jest obecnie zabroniony. Fotografuję z zewnątrz otoczony drutem kolczastym budynek ośrodka w Białej Podlaskiej.
Uzyskałam natomiast przepustkę na - jak to nazywa Straż Graniczna - „dziennikarską wizytę na granicy”. Od rzeczniczki Podlaskiej SG dostaję pinezkę z miejscem zbiórki. Zamaskowany żołnierz z bronią maszynową zaprasza nas do wojskowej terenówki. Oprócz mnie jest dziennikarz PAP i dwuosobowa ekipa białostockiej TVP. Oni nazywają wizytę „wycieczką”, ja - „safari.” W asyście przedstawicieli SG z Białegostoku i Krynek jedziemy na granicę, gdzie ogromne ciężarówki zwożą piach na budowę muru. Odpowiedzi na moje pytania o push back, o wyłamywanie gniazd telefonicznych wypychanym ludziom są przewidywalne: uchodźcy kłamią, żeby wzbudzić litość, straż graniczna pomaga potrzebującym i niesłusznie jest oceniana jako bezduszna i brutalna.
Pomoc spragnionym, zziębniętym i głodnym deklaruje większość mieszkańców Podlasia. Ale po udzieleniu pomocy wezwaliby straż.
Małgorzata Żerwe
Bez asysty mogę porozmawiać z mieszkańcami objętych strefą Krynek. Uczestnicy wycieczki idą do pani burmistrz, ja podążam swoją drogą. Marta, właścicielka antykwariatu z książkami za kryzys uchodźczy obwinia polski rząd. Jest zdecydowanie przeciwna budowie muru, przypomina o wielokulturowej przeszłości tych ziem. Marta nie ma telewizora. Większość mieszkańców pogranicza wiedzę o migrantach i uchodźcach czerpie z rządowej telewizji. Mężczyźni pod sklepem znikają na mój widok za rogiem. Zostaje jeden, który opowiada, że u sąsiada uchodźcy spali w stodole i jeden miał w reklamówce 15 tysięcy euro, podczas gdy jego emerytura wynosi tysiąc złotych. Dodaje, że „oni” będą ucinać głowy chrześcijan maczetami. Młody przedsiębiorca, właściciel firmy reklamowej skarży się na utratę klientów z powodu wprowadzenia zamkniętej strefy. Ale strefa to jednocześnie bezpieczeństwo. Latem, kiedy cudzoziemcy pojawiali się w okolicy zabronił swojej siedmioletniej córeczce jeździć rowerem po wsi, bo muzułmanie mogliby zrobić jej krzywdę. Sprzedawcę ze sklepu żelaznego cieszy się obecność wojska - co z tego, że chodzą po wsi z bronią maszynową, on wreszcie czuje się bezpiecznie.
Powtarzają to jak mantrę mieszkańcy innych przygranicznych wsi. W każdej, zwłaszcza przy kościołach wiszą banery z podziękowaniami dla służb. W miejscu zlikwidowanego polowego obozu wojskowego w Mielniku wciąż stoi przystrojona choinka. Poniewierają się pocztówki wysyłane przez dzieci szkolne w ramach akcji „Murem za mundurem”. Na dziecięcych rysunkach żołnierze mają radosne twarze. Czasem mierzą z broni do „obcego”.
W miejscowej knajpie dwóch starszych lokalsów popija wódkę. Pomstują na cara Putina i jego przydupasa Łukaszenkę, sprawcę kryzysu. Chwalą polskie wojsko. Wojsko jedzące pierogi przy sąsiednim stoliku nie może rozmawiać o granicy. Każdy podpisał klauzulę poufności.
Spotkany na targu w Siemiatyczach sprzedawca jabłek okazuje się być członkiem Wojsk Obrony Terytorialnej. Do regularnej armii nie wstąpił z powodów rodzinnych, a teraz będzie mógł pokazać jak wiele potrafi. Czy strzeliłby do człowieka? Do uzbrojonego - oczywiście. Ale uchodźcy nie są uzbrojeni. Nie wiadomo, poza tym nie wolno ich wpuszczać, bo zaczną się gwałty i grabieże, jak na Zachodzie. Starsza kobieta ze smutkiem kręci głową - żal jej uchodźców, nie godzi się tak traktować ludzi.
Pomoc spragnionym, zziębniętym i głodnym deklaruje większość mieszkańców Podlasia. Po udzieleniu pomocy wezwaliby straż. Czy wiedzą, że wówczas uchodźcy zostaną wypchnięci? Wiedzą, ale prawo musi być respektowane. Rządowa telewizja nie mówi, że pomaganie jest legalne, i że nie ma obowiązku wzywania służb. Wiele osób nie afiszuje się z pomocą. Monika, nauczycielka z Milejczyc okazuje empatię migrantom i spotyka ją hejt. Dlatego ludzie pomagają skrycie. Wiele osób w rozmowach porównuje tę sytuację do pomocy Żydom w czasach nazizmu. Słyszałam też o grupach „polujących” na ludzi w lesie. Podobno dla korzyści materialnych. Ale tego nikt nie potwierdzi. O przemytnikach też nie wiedzą. Ponoć w przeszłości pogranicznicy niby obserwowali przerzut przez lornetkę, ale tak naprawdę patrzyli przez palce.
Społecznicy i anarchiści, młodzi i starsi, ludzie różnych zawodów, którzy przyjeżdżają tutaj z całej Polski. Są szkoleni z udzielania pierwszej pomocy, dostają wskazówki jak poruszać się bezpiecznie w terenie i jak zachować przytomny umysł wobec bezmiaru nieszczęścia spotkanego w lesie.
Niedaleko od strefy zamkniętej, we wsi Borsuki, mieszkają dziennikarka Kasia Burda z Mariuszem i ich nastoletnia córką. Współpracują z Grupą Granica. Zostali poproszeni o zawiezienie wyprawki niemowlęcej kobiecie w ciąży do pobliskiego ośrodka. Kiedy Nauras urodziła synka, nazwała go Marius. Ania Dąbrowska, szefowa Homo Faber czeka na poród innej uratowanej uchodźczyni. Jeśli urodzi się córka - dostanie na imię Ania. Każde z aktywistek i aktywistów ma w głowie wiele opowieści. Przyjeżdżają na kilka dni, najdłużej tydzień, potem praca i zwyczajne życie, i znów wracają na granicę. Kuba pracuje w Polskiej Akcji Humanitarnej. Po skończeniu studiów w UK zamierzał wyjechać na Lesbos i tam działać na rzecz uchodźców. Ale usłyszał o Usnarzu i zmienił kierunek. Jest jednym z wolontariuszy w grupie siemiatyckiej. Beata mieszka nieopodal i jest na granicy praktycznie stale. Kiedy przyjdzie „pinezka” należy powiadomić wolontariuszy, przyjechać do magazynu po ubrania i pakiety, zaparzyć herbatę, podgrzać płynne posiłki przysyłane w ramach ogólnopolskiej akcji Zupa na Granicę i jechać do lasu. Samochód trzeba zostawić w bezpiecznym miejscu, żeby nie ujawnić, gdzie są potrzebujący. Iść w milczeniu, używać jak najmniej latarek. Działają poza strefą, ich pomoc jest legalna, ale spotkanie ze służbami skończy się wypchnięciem wycieńczonych wędrówką ludzi na Białoruś. Nie wszyscy migranci chcą się ujawnić. Liczą na opłaconych wcześniej przewoźników. Ci w najgorszym stanie decydują się na wszczęcie procedur azylowych w Polsce. Interim wydawany przez Europejski Trybunał Praw Człowieka przychodzi zwykle w ciągu doby. Nie gwarantuje azylu, ale wstrzymuje wywózkę i rozpoczyna proces. W Grupie Granica są tłumacze, prawnicy i lekarze na telefon. A przede wszystkim wolontariusze. Społecznicy i anarchiści, młodzi i starsi, ludzie różnych zawodów, którzy przyjeżdżają tutaj z całej Polski. Są szkoleni z udzielania pierwszej pomocy, dostają wskazówki jak poruszać się bezpiecznie w terenie i jak zachować przytomny umysł wobec bezmiaru nieszczęścia spotkanego w lesie.
Aurora przyjeżdża na granicę z Gdańska. Brała udział w kilkudziesięciu akcjach. Do znalezionego w lesie człowieka w głębokiej hipotermii, którego ogrzewała własnym ciałem trzeba było wezwać karetkę. Pogotowie musi zawiadomić służby. Po kilkugodzinnym pobycie w pobliskim szpitalu uratowany mężczyzna został wywieziony i wypchnięty na Białoruś. Aurora jedzie ze mną do lasu pokazać resztki koczowiska. Wbite w ziemię dżinsy, tenisówki, dziecięce śpioszki, szczoteczka do zębów, zawieszone między drzewami folie termiczne. Na pustych opakowaniach napisy po arabsku, białorusku i polsku- ślady drogi. Aurora, matka dwójki dzieci mówi, że spotkania z dziećmi w lesie nie są najgorsze. Najtrudniejsze jest pomaganie starszym mężczyznom, którzy nie mają już sił, żeby zdjąć z siebie mokre ubrania i założyć suche. Ich bezradne spojrzenia na zawsze zostają w pamięci.
Byłam gotowa na interwencję w lesie. Każdej nocy obok łóżka leżało stosowne ubranie, w plecaku mały, terenowy magnetofon i termos z gorącą herbatą. Aktywiści dźwigają zwykle po dwa plecaki pełne ubrań i żywności. Ale wezwania ustały.
Dzień przed moim wyjazdem do wolontariuszy dotarła wiadomość, że rzekę Bug przepłynęło 5 osób. Są w Terespolu, ponad 100 km od nas, w strefie zamkniętej. Wezwanie na interwencję nie przyszło.
W przygranicznych lasach wciąż są ludzie potrzebujący pomocy, ale z jakiegoś powodu nie mogą o tym powiadomić aktywistów. W Białorusi prawdopodobnie przebywa kilkutysięczna grupa migrantów. Ta historia się nie skończyła.
Napisz komentarz
Komentarze