Zbierając materiały do książki zadawała pani swoim rozmówcom pytanie o jedno słowo, które im się przede wszystkim kojarzy z Gdynią. A gdybym ja spytał o to panią?
„Po swojemu”. W Gdyni, mimo że jest ona dosyć konserwatywna i trochę zamknięta, jednak łatwo jest żyć po swojemu, bez oglądania się na innych. Można gdzieś się umościć i nie zwracać na siebie uwagi.
Czyli to „po swojemu” dotyczy mieszkańców, a nie miasta jako całości?
Tak, chociaż Gdynia też żyje po swojemu jako miasto zachowujące odrębność, również w Trójmieście.
Ciekawa rzecz z tą odrębnością. Rozmawiałem kiedyś z geografem kultury, prof. Mariuszem Czepczyńskim i on powiedział, że Gdynia swoją pozycję zawdzięcza przede wszystkim bliskości nielubianego przez jej mieszkańców Gdańska. Bez tego, biorąc pod uwagę liczebność jej populacji, byłaby co najwyżej – jak to ujął – „Radomiem północy”.
Nie zgadzam się z tym określeniem, w dodatku brzmiącym obraźliwie dla Radomia.
Faktem jest natomiast, że animozje z Gdańskiem są zbyt silne. Byłoby lepiej, gdyby oba miasta ze sobą współpracowały, a nie konkurowały, czasem na siłę.
Ta rywalizacja wynika – jak sądzę – z trzech rzeczy. Po pierwsze – z mitu założycielskiego, czyli faktu, że Gdynia powstała w kontrze Gdańska. Druga zaszłość to czasy PRL, kiedy w latach 40. pojawiły się pomysły przyłączenia Gdyni do Gdańska, niczym Nowej Huty do Krakowa. Tego nie zrealizowano, ale Gdynię upokorzono zabierając jej wszystkie prestiżowe instytucje do Gdańska, gdzie mieściły się władze wojewódzkie.
Jacek Fedorowicz, z urodzenia gdynianin, mawiał, że jego marzeniem jest, by to Gdańsk był w województwie gdyńskim.
Dobre! Tego powiedzenia nie słyszałam. A przechodząc do czasów współczesnych, silne osobowości prezydentów Wojciecha Szczurka i Pawła Adamowicza, w sprawie animozji dopełniły reszty.
Ale czy to nie jest jednak tak, że Wojciech Szczurek nie wymyślił sobie tego gdyńskiego patriotyzmu – czy jak niektórzy mówią, szowinizmu, tylko wyczuł pewną falę, na której bardzo długo płynął i w tym celu jeszcze ją podbijał?
Podbijał ją i jestem przekonana, że robił to z serca. Nie wymyślił gdyńskiego patriotyzmu, tylko skorzystał z istniejącego. Co do tego, że on kocha Gdynię, nie mam wątpliwości.
Kiedyś zapytałem obu prezydentów: Szczurka i Adamowicza, czego zazdroszczą jeden drugiemu. Adamowicz wskazał na mieszkańców Gdyni bezgranicznie kochających swoje miasto. Czy zauważa pani teraz u gdynian jakieś objawy „kaca”? Upoili się ideą wielkości i wyjątkowości swojego miasta, tymczasem okazało się, że jest w nim cała masa mankamentów, które narastały, bo „szef” ignorował je w poczuciu swojej nieomylności.
Nie wiem, czy mają kaca. Za wcześnie na podsumowania – myślę, że prezydent Szczurek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Ale nie bardzo chcę się wdawać w bieżącą politykę. A gdynianie, jak sądzę, kochają miasto, a nie samorząd. Urządzają się w mieście „po swojemu”. Kiedy wychodzi się poza modernistyczne Śródmieście, można bez trudu trafić do miejsc, które pozostają w rozgardiaszu. Jednak to tam najczęściej słyszałam o „mojej Gdyni”. Ludzie, którym nie powiodło w życiu jakoś nadzwyczajnie, lubią Gdynię bez względu na zaniedbania, których skala – jak na „najlepsze miasto w Polsce” – jest spora.
Myślę, o czym piszę zresztą w książce, że w wyborach w 2024 roku mieszkańcy nie tyle chcieli odsunąć Wojciecha Szczurka od władzy, co trochę mu dokuczyć. Pokazać, że za arogancję, która z czasem wkradła się w jego rządy, zasługuje na prztyczek.
W postaci drugiej tury. Tymczasem ona się odbyła, ale bez niego.
Noc wyborcza była niezmiernie emocjonująca. Dostawałam sms-y od znajomych i rozmówców. Jedni pisali, że nadchodzi koniec Gdyni, a nawet jeśli przetrwa, to przestanie być wyjątkowa. Inni z wielkim entuzjazmem twierdzili, że Gdynia jest kobietą i nadchodzi nowy początek.
Przed wyborami nie spotkałam nikogo, kto przewidywałby taki rozwój wypadków. Drugą turę, owszem, ale raczej spekulowano, kogo w następnych wyborach Wojciech Szczurek wskaże na swojego następcę. Nie: kto się zgłosi, kto będzie chciał, tylko kogo on namaści. Dziwiło mnie to, ale przecież 26 lat to więcej niż jedna czwarta historii Gdyni – wielu gdynian nie głosowało nigdy na nikogo innego. Myślę, że to, co wydarzyło się w Gdyni, jest argumentem na rzecz dwukadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ograniczenie liczby kadencji zmniejsza ryzyko, że władzy dojdą osoby nieprzygotowane. Jeśli przez ćwierć wieku rządzi jedna ekipa, to ludzie o innych poglądach nie mają gdzie praktykować.
Wracając jeszcze do pierwszego pytania o główne skojarzenie z Gdynią – spodziewałem się, że odpowie pani: „pierwsza w Polsce”, tak jak głosi tytuł książki.
To „pierwsza” można interpretować na wiele sposobów. Na pewno jest to sformułowanie, które pojawia się bardzo często w opowieści o Gdyni. To zaczęło się już w latach 90., kiedy Gdynia jako pierwsza w Polsce weszła do sieci World Trade Center, pierwsza sięgała po fundusze unijne, mówiła o zrównoważonym rozwoju i ekologii, ale też na przykład prywatyzowała komunalne przedsiębiorstwa. Kiedy w okolicach 2020 roku zaczęłam się przyglądać Gdyni uważniej, „pierwsza w Polsce” brzmiało już nieco memicznie, społecznicy niezadowoleni z działań samorządu prowadzili nawet profil „Gdynia jako pierwsze miasto w Polsce”, ale wciąż funkcjonowało w miejskim marketingu. W zeszłorocznej kampanii Wojciech Szczurek powtarzał je w każdej debacie. A że „pierwsza w Polsce” w ogóle brzmi intrygująco, może być interpretowana na wiele sposobów, to nie rozważałam nawet innego tytułu.
.png)
Wiemy już skąd tytuł, a skąd w ogóle pomysł, żeby dziennikarka ze stolicy podniosła rękę na świętość, jaką jest dla gdynian ich miasto?
Przede wszystkim na nic nie podniosłam ręki. Docierają już do mnie reakcje na książkę. Poza Gdynią wszyscy twierdzą, że piszę o Gdyni z miłością. W Gdyni zdania są podzielone, ale dostaję bardzo dużo wiadomości o tym, że wyczułam puls miasta.
Zaczęłam tu przyjeżdżać 10 lat temu, kiedy pracowałam nad książką o luksusie w PRL. Opisywałam wtedy marynarskie osiedle Zegarkowo i wszystko mi się podobało. Już wtedy miałam przebłysk, że chciałabym tu kiedyś przyjechać na dłużej i może zrobić coś większego. To się odwlekało, czas mijał, ale tęskniłam. Wreszcie, w pandemii, przyjechałam tutaj na wakacje. Ponieważ nad morzem był tłum, chodziłam sobie po Grabówku, Chylonii, Działkach Leśnych. I kiedy wyszłam z lasu na ulicę Wolności i zobaczyłam w oddali morze, pomyślałam, że po prostu muszę tutaj zamieszkać. Ułożyłam sobie pierwszy pomysł na książkę – miało być kameralnie, wyobrażałam sobie, że znajdę jedną kamienicę, której mieszkańcy będą reprezentatywni dla historii całego miasta. Oczywiście to się nie mogło udać.
Niemniej rok później faktycznie przeprowadziłam się do Gdyni i mieszkam tu do tej pory. Nie sądziłam, że potrwa to tyle czasu. Zakładałam, że napiszę tę książkę w półtora roku, góra w dwa lata, ale nie prawie cztery. Ale cóż, nie chodzi się na skróty w obcym mieście.
Proszę się zatem wytłumaczyć z doboru tematów, bo jest on nieoczywisty. Niektórzy nawet mówią, że lekko chaotyczny.
Czy ja wiem, czy chaotyczny? Wybrałam zagadnienia, które wydają mi się ważne dla opowieści o Gdyni, one posłużyły mi za kręgosłup książki. Reprezentujące je historie ułożyłam chronologicznie, wplotłam tło epoki. Na przykładzie historii basenów na Polance Redłowskiej opowiadam o ważnym w każdym mieście starciu przyrody i betonu. O kontrastach i nierównościach piszę przypominając budowę „drugiej Gdyni” w latach 60. i 70. By wyjaśnić wagę historycznej tożsamości, odtwarzam, jak budowano pamięć o masakrze Grudnia 1970. Piszę o prestiżu i, rzecz jasna miłości, gdynian do Gdyni. Krótko mówiąc wybierając tematy kierowałam się ciekawością, wagą zagadnienia dla historii Gdyni i czytelnością dla osób z innych miast, bo zakładałam, że oni też sięgną po książkę.
Prawie każdy rozdział otwierają zapisane w pierwszej osobie historie kobiet. Nie zakładałam, że będą to tylko kobiety, ale gdy zaczęło się tak układać, zostałam przy tym, bo perspektywa kobiet jest zawsze troszkę inna, niż ta znana z oficjalnej historii. Mają lepszą niż mężczyźni pamięć do szczegółów, pamiętają, jak urządzały mieszkanie albo trasę autobusu.
Bo to one tworzyły codzienność miasta, podczas gdy ich mężczyźni pływali gdzieś tam daleko.
Tylko jedna z moich przewodniczek to żona marynarza. Moje bohaterki są w różnym wieku, niektóre zbyt młode, by pamiętać potęgę PLO.
W którymś momencie wspomina pani, że kiedy Grzegorz Piątek dwa lata temu wydał swoją książkę poświęconą Gdyni, w instytucjach kultury zapanowało zaniepokojenie jak magistrat przyjmie książkę. Czy nie okaże się warszawski autor naruszył pieczołowicie budowany mit „miasta z morza i marzeń”. A jak było, kiedy rozeszło się po mieście, że pani też pisze?
Do Gdyni, jak każdy, kto tu trafia z Warszawy, przyjechałam z totalnym entuzjazmem i bardzo szybko nawiązałam relacje towarzyskie. Ale miałam wrażenie, że jest jakaś bariera, za którą nie wejdę. Nie chodzi o to, że mi czegoś odmówiono, raczej o rodzaj ostrożności. Zdarzało mi się usłyszeć od dalszych znajomych przestrogi przed krytykowaniem Gdyni. Tak jakby szukanie czegoś poza oficjalnym wizerunkiem zakładało krytykę. Teraz opinie są różne. Jedni mówią, że książka jest zbyt krytyczna, inni że zbyt łagodna. Ktoś powiedział, że zobaczył Gdynię prawdziwszą i pokochał ją jeszcze bardziej.
Jak wielu „gdyniosceptycznych” gdynian spotkała pani przy zbieraniu materiałów?
Wielu. Teraz, gdy zaczęłam się spotykać z czytelnikami, od wielu słyszę, że czekali na głos inny niż ten, który dobrze znali. Poza spotkaniem premierowym w Muzeum Miasta Gdyni, gdzie emocje były olbrzymie, podpisywałam książki w sopockiej księgarni Smak Słowa i gdyńskiej Vademecum. Wydaje mi się, że sporo osób cieszy się, że ktoś spojrzał na Gdynię z zewnątrz. To dziwne biorąc pod uwagę popularność Gdyni w Polsce, ale przed Grzegorzem Piątkiem zrobił to ostatnio Ryszard Ciemiński w latach 70. Mnie się wydaje, że osoba, która jest nowa w mieście po prostu więcej widzi. Ciekawość jest lepszą perspektywą do pisania, niż miłość, bo nie zaślepia.
A czy gdyby miała pani pisać książkę o jakimś innym mieście w Polsce, to by się pani podjęła?
Teraz jestem na etapie postanowienia, że nigdy więcej nie napiszę niczego powyżej dziesięciu tysięcy znaków, i ten stan jeszcze trochę potrwa.
To zapytam inaczej: czy Gdynia według pani jest wyjątkowa?
Jest. Poza tym, że bardzo fajnie się tu mieszka, bardzo ciekawy jest miks młodości – sto lat to przecież niedużo – z budowaniem tradycji. Można na żywo obserwować dorastanie miasta.
Pani też opisała swojego wujka, zasłużonego konstruktora żaglówek i łodzi. Mieszkańca Kamiennej Góry.
Trochę się pod niego podczepiam, bo dobrze mieć gdyńskiego przodka. Niestety, nie budował Gdyni, przyjechał tu po wojnie i projektował łódki.
Ale jednak…
Myśli pan, że daje mi to większe prawa w tym mieście? Żartuję. Natomiast to, że wielu gdynian ma lub miało w rodzinie budowniczych miasta, którzy pamiętali, jak Świętojańska biegła wśród pól, to coś, na czym można budować tożsamość, jak na mało czym.
Napisz komentarz
Komentarze