35 lat czekałeś, żeby wydać pierwszą płytę pod własnym nazwiskiem, ale z drugiej strony – nie oszukujmy się – na wszystkich płytach, które nagrałeś wcześniej, ty byłeś niekwestionowanym liderem. Skąd ten nagły pomysł, żeby teraz przystawić na albumie stempelek: Maciej Łyszkiewicz?
Nie wiem, czy jest ku temu jakiś wyjątkowy powód. Zdarzało mi się oczywiście samemu kreować jakieś zespoły, powoływać do życia formacje, z którymi później pracowałem. W tych zespołach – jak wspomniałeś – być może i odgrywałem istotną rolę, natomiast zawsze było kilka osób, których wkład był równie duży. Tak było zarówno w przypadku No Limits, jak i Iza & Latynoscy Brothers, gdzie teksty i wokal i cała charyzma, to jest jednak zasługa Izy Kowalewskiej. Ja jestem tylko szeregowym autorem muzyki i pianistą.
Już kilka lat temu zapowiadałeś nagranie albumu solowego z piosenkami, z których każda miała być poświęcona innej dzielnicy Gdyni. Co z tym projektem?
Skończyło się wyłącznie na nagraniach instrumentalnych. I rzeczywiście była to praca solowa, bo sam zarejestrowałem wszystkie dźwięki począwszy od bębnów, przez programowanie, sample, po instrumenty klawiszowe. Natomiast teraz, mając kilkoro przyjaciół, którzy piszą fajne teksty, i niektórzy z nich jeszcze oprócz tego również je śpiewają, pomyślałem sobie, że trzeba zrobić coś takiego bałtyckiego...
Album „Baltic Sound” to, płyta, która jest spełnieniem moich marzeń. Często nachodzi nas – mam tu na myśli nie tylko muzyków, ale generalnie wszystkich twórców – taka potrzeba, żeby zaprosić różnych przyjaciół, znajomych, ale też osoby, które są dla nich interesujące, fascynujące muzycznie i zrobić coś wspólnie. Coś o czym wcześniej rozmawiało się w kategoriach „może kiedyś, może za rok”, a potem ten czas mijał... Myślę, że to taki był moment w moim życiu, kiedy pojawiła się potrzeba zrobienia swoistego résumé. A zarazem nagrania płyty, która nie będzie, tak jak często u mnie bywało, taka bardzo latynosko-brazylijska.
Gdybym więc miał podsumować ten albumu, powiedziałbym: najważniejszy jest człowiek. Oczywiście jest muzyka, są piosenki, są słowa, są świetni artyści, którzy ze mną współpracowali, ale oni najbardziej interesowali mnie jako ludzie. Udało nam się zbudować coś, co jest bardzo ważne w muzyce i o czym w tych czasach chyba zapominamy: team spirit, chęć współpracy. Nie tylko w sensie grania, ale też poznania siebie nawzajem. Gitarzysta Paweł Błędowski, basista Max Kowalski, perkusista Sławek Domański, perkusista i Oli Savill, grający na instrumentach perkusyjnych, wcześniej nigdy się nie spotkali. I kiedy tu przyjechali, zaczęliśmy od tego, że… poszliśmy na lody. Jak Włosi, którzy podobno jak chcą odreagować jakieś emocje, to idą sobie na coś słodkiego, my też tak sobie poszliśmy. A dopiero potem zameldowaliśmy się w studiu i zaczęliśmy intensywną pracę. Trwała ona kilka dni i był to niezwykle owocny czas, który wspominam jako coś wyjątkowego w moim życiu. Nie było żadnego gonienia, patrzenia na zegarki, że coś trzeba zrobić, wysyłania i odbierania esemesów, wrzucania fotek na media społecznościowe. Tego wszystkiego co stało się nasza codziennością. Byliśmy naprawdę skupieni na celu: żeby poznać te piosenki i żeby je jak najlepiej nagrać, żeby stworzyć coś takiego, co będzie, no nie wiem… ponadczasowe.
Mówisz o team spirit, niemniej – nie czarujmy się – tym, na kogo słuchacze przede wszystkim zwracają uwagę jest zawsze wokalista. A tych, łącznie z tobą mamy tu ośmioro różnych wokalistów.
Oczywiście każdy, słuchając tego materiału, może mieć swoje odczucia. Moim celem było nagranie 10 piosenek, które bardzo starannie wybrałem spośród jakichś 60-70 utworów, które gdzieś „po drodze” sobie naszkicowałem. To był proces, który trwał miesiącami. Brałem te piosenki, odrzucałem, brałem z powrotem. W końcu zostało ich już tylko kilkanaście, i wtedy pojechałem – co może jest śmieszne w tej całej historii – na kilka dni urlopu do Sopotu. A mieszkam w Gdyni, więc to raczej niezwyczajny przypadek, żeby ktoś się wybrał na urlop kilkanaście kilometrów od domu. Zaszyłem się w domu pracy twórczej ZAIKS, i tam – z pomocą przypadkowo spotkanego na korytarzu wieloletniego dziennikarza radiowej Trójki, Romka Rogowieckiego (za co jestem mu niezmiernie wdzięczny), dokonałem ostatecznego wyboru. Co zaś do wokalistów, to jest tu trójka uznanych „marek”: Ania Męczyńska z No Limits, Iza Kowalewska, z którą dużo współpracujemy, a która nagrywa też solo i z różnymi zespołami, jak np. Muzykoterapia oraz Borys Hanczewski, który był głosem, no i też myślę, że sercem zespołu, zespołu Marylin Monroe. Ale jest też czwórka młodych wokalistów, zaczynających dopiero swoją karierę muzyczną: Łukasz Fudala, Maks Pabiańczyk, Julita Zielińska i Magda Żmuda. Przekornie obsadziłem ich w nietypowych dla nich gatunkach, co – jak sami przyznali – było dla nich sporym wyzwaniem. Z drugiej strony dałem im tez sporo swobody. Zarówno przy aranżach, jaki i pozwalając by sami napisali dla siebie teksty.
Mówiłeś, że wybierałeś spośród mniej więcej 60 piosenek, to ile tych piosenek napisałeś w życiu? Próbowałeś to kiedyś podliczyć?
Tak na oko to myślę, że jakieś 600-700. Często wymyślam piosenki jadąc pociągiem, czy autobusem, albo siedząc nad morzem, w parku, kawiarni. Jeżeli potem, po kilku dniach, nie udaje mi się ich przywołać w pamięci, uznaję, że widocznie nie były warte, tego, żeby nad nimi dalej pracować.
Kiedyś usłyszałem podobną radę dla dziennikarzy: nie nagrywajcie wywiadów, tylko róbcie notatki bezpośrednio po zakończeniu rozmowy. To czego nie zapamiętaliście, nie jest warte opublikowania.
Coś w tym jest. Inny wniosek, do jakiego kiedyś doszliśmy z kolegami, jest taki, że najlepsze piosenki piszą te osoby, które nie mają wcale dużej skali głosu. Ci najwięksi wokaliści, dysponujący szeroką skalą i wyśmienitą techniką, piszą „pod siebie”. Tyle, że później, w większości wypadków, te utwory nie trafiają do repertuaru innych artystów, bo nikt nie jest w stanie tego powtórzyć.
Ty parę razy podejmowałeś próby wejścia w rolę wokalisty, ale nigdy na serio w to nie wszedłeś. Nie żałujesz?
Jestem bardzo dobrym specjalistą, jeżeli chodzi o śpiewanie chórków. Tutaj mam naprawdę duże doświadczenie. Śpiewałem na kilku płytach i – wprawdzie nie powinienem siebie oceniać – ale wyszło całkiem fajnie. Natomiast, zawsze tak sobie żartuję, że największym wielbicielem mojego talentu wokalnego jest moja mama. Więc żeby jej nie zawieść na tej płycie znalazła się jedna piosenka, którą ja śpiewam. Znam jednak swoje miejsce w szeregu. Wiem, że są naprawdę bardzo dobrzy wokaliści, którzy mają i warsztat, i potencjał, i fajną barwę głosu. Niech więc każdy robi to, co umie najlepiej. A mnie najlepiej wychodzi pisane. To moja „specjalność zakładu”, co potwierdzały, wyrażając słowa zachęty i aprobaty pod moim adresem, m.in. takie osoby jak Agnieszka Osiecka, czy Kalina Jędrusik.
Odpowiada ci rola na drugim planie?
Faktycznie, najlepiej czuję się siedząc przy fortepianie, instrumencie na którym uczyłem się grać od czasów, kiedy miałem te 6-7 lat i zaczynałem edukację w szkole muzycznej. Moje pedagożki: pani Zosia Popiełkiewicz i pani Krysia Wawryków były bardzo dobrymi akompaniatorkami i uczyły mnie, bym myślał zespołowo. Być może ich doświadczenie podpowiadało im kto ma jaki potencjał, kto jest do czego predestynowany. Są ludzie, którzy mają wielką potrzebę afiszowania się, biegania, wrzucania zdjęć, nagrywania rolek, relacjonowania każdego fragmentu swojego życia, może poza momentem, kiedy idą do toalety. Natomiast ja – na przekór tym czasom – nie mam potrzeby sprzedawania publicznie wszystkiego, co robię. Swoją prywatność zachowuję dla tych, którzy mają dla mnie specjalne znaczenie. I nie odczuwam deficytu z tego tytułu. Twitter, TikTok – oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że te rzeczy istnieją, i że wiele osób, również moich znajomych, przykłada do tego bardzo dużą wagę. Nie mam nic przeciwko temu. Czasem nawet przychodzi mi do głowy, że może by warto coś robić na Instagramie, ale... za bardzo nie wiem, jak to się obsługuje.
35 lat na scenie to kawał czasu. Przyglądałeś się przemianom, jakie zachodziły w polskim show biznesie. Jak byś określił: co definiuje współczesny rynek muzyczny i odróżnia od wcześniejszych okresów?
Mam takie odczucie, które narasta z każdym kolejnym rokiem, że w Polsce tak naprawdę show biznesu nie ma. W każdym razie ja go za bardzo nie zauważam. Są jakieś grupki, podgrupki, ten się z tym zna, ta wytwórnia „opiekuje się” tymi gośćmi i tak dalej. Jest jakaś przyczyna – oprócz kwestii języka – że polscy artyści nie odnosili i nie odnoszą sukcesów za granicą. Nie mówię tutaj o pojedynczych przypadkach śpiewaków operowych czy garstki wybitnych jazzmanów. Jeśli porównać to do poziomu i międzynarodowych sukcesów polskiej kinematografii, polska muzyka rozrywkowa wypada blado. Jesteśmy odtwórczy, powielamy tylko jakieś patenty. W efekcie niemal wszystkie polskie wokalistki śpiewają tak samo. Kolega, który pracuje z jednym z największych studiów nagraniowych powiedział mi kiedyś, że zdarza mu się specjalnie wyglądać z reżyserki, żeby sprawdzić kto tego dnia nagrywa, bo na podstawie samego odsłuchu nie jest w stanie tego stwierdzić. Ja też nie jestem w stanie. I nie mówię tego złośliwie. Naprawdę życzę wszystkim muzykom w Polsce, żeby odnosili sukcesy nie tylko tutaj, bo to akurat nie jest jakoś specjalnie trudne. Życzę im, żeby odnosili sukcesy poza granicami naszego kraju, i żeby sobie dawali radę mierząc się z angielskimi i amerykańskimi artystami. Trzymam za nich kciuki, natomiast sam akurat nie mam takiej potrzeby.
Ale był taki moment, że przeprowadziłeś do Anglii.
Mieszkałem tam przez rok, ale to wynikało z powodów rodzinnych, prywatnych, a nie zawodowych. Dodam jeszcze, że muzyka jest głęboko w moim sercu, natomiast wydaje mi się, że jest tyle fantastycznych, interesujących rzeczy na świecie, że skupienie się tylko i wyłącznie na niej jest przesadą.
W takim razie powiedz na czym jeszcze się skupiasz, skoro czytelnicy nie mogą tego sprawdzić na Instagramie i Tik Toku?
To że jestem muzykiem otwiera pewną wrażliwość na inne dziedziny sztuki. Jestem zafascynowany literaturą, filmami, malarstwem. Te dziedziny bardzo dużo dają także, jeżeli chodzi o moje granie. Jednak, jak wspomniałem, najważniejszy jest człowiek. Fascynujące jest to, że miałem przyjemność poznawać, współpracować i spotykać się z osobami, które są autorami tekstów, jak Andrzej Ballo. Miałem możliwość spotykania świetnych plastyków, takich jak Sławek Witkowski, który zaprojektował okładkę „Baltic Sound”, czy Rafał Roskowiński. Jeszcze parę innych wybitnych postaci, które zajmują się filmem, aktorstwem. Kiedy byłem dzieckiem do naszego domu przychodziła czołówka polskich aktorów, którym przygrywałem na pianinie: Jerzy Kamas, Tadeusz Borowski, Mieczysław Kalenik. Później poznałem Agnieszkę Osiecką, Kalinę Jędrusik. Miałem przyjemność współpracy z takimi artystkami jak Ula Dudziak, Eve Mendes, Maciej Miecznikowski, więc myślę, że mogę być bardzo szczęśliwy i mogę życzyć każdemu artyście, naprawdę szczerze, żeby spotykali na swojej drodze wyjątkowe, ważne, wielkie postaci, wielkie osobowości.
Koncert promujący najnowszą płytę Macieja Łyszkiewicza odbędzie się w gdyńskim klubie „Ucho”, w niedzielę 2 lutego o godz. 19.
Napisz komentarz
Komentarze