Bliski jest pani sport, więc - „na rozgrzewkę” - „kwestionariusz Prousta”. Pozornie błahe pytania to ponoć swego rodzaju test osobowości. Pierwsze: Główna cecha pani charakteru?
Wytrwałość.
Cechy, których szuka pani u mężczyzny?
Nie wiem, czy szukam.
Cechy, który szuka pani u kobiety?
Przyzwoitość i uczciwość.
Co ceni pani u przyjaciół?
To, że są.
Pani główna wada?
Perfekcjonizm.
Pani ulubione zajęcie?
Poza pracą, czas spędzony z rodziną oraz fitness.
Pani marzenie o szczęściu?
Nie mam takiego, czuję się szczęśliwa.
Co wzbudza u pani obsesyjny lęk?
Nic.
Co byłoby dla pani największym nieszczęściem?
Nie myślę o tym.
Kim chciałaby pani być, gdyby nie była pani tym, kim jest?
Chciałabym być tym, kim jestem.
Kiedy pani kłamie?
Nawet na scenie mówię prawdę.
Słowa, których pani nadużywa?
Nie ma takich.
Ulubieni bohaterowie literaccy?
Raczej książki niż ich bohaterowie. Za dużo, by wymieniać.
Ulubieni bohaterowie życia codziennego?
Moi bliscy.
Czego nie cierpi pani ponad wszystko?
Nie ma we mnie takich skrajności.
Dar natury, który chciałaby pani posiadać?
Mam wszystkie.
Jak chciałby pani umrzeć?
W pełnej harmonii, wśród bliskich.
Obecny stan pani umysłu?
Harmonia.
Błędy, które pani najczęściej wybacza?
Z reguły wybaczam, bo sama błędy popełniam.
Tyle kwestionariusz. Wróćmy do pani pasji, czyli do sportu. Aktorka Krystyna Łubieńska powiedziała mi kiedyś: „Sport zawsze wzmacniał mojego ducha. To mi dało siłę i nieśmiertelność ciała”.
To słowa mi bliskie. Sport zawsze był obecny w moim życiu. Ruch, taniec, to zawsze było ważne. Od prawie 30 lat jestem instruktorką fitness, to moja pasja. Ćwiczę, bo dzięki temu panuję nad swoim ciałem i to ja decyduję co chcę z nim zrobić, a nie ono warunkuje moje decyzje. To ogromny komfort, zwłaszcza w mojej pracy. Poza tym zmęczenie fizyczne wspaniale oczyszcza głowę. Przegania niepokój. Jest forma! Nadążam za moimi wnukami, takie wyzwania to dla mnie nic wielkiego.
Tym, którzy oglądają panią w teatrze trudno uwierzyć, że jest pani ...babcią. Pani ma kondycję nastolatki. Na scenie może pani wszystko.
Raz nie zgodziłam się na szpagat. Potrafię go zrobić, ale uznałam, że porwanie się na szpagat na Scenie Letniej - wtedy akurat śliskiej po deszczu - gdy nogi rozjadą się szybciej niż bym chciała - nie wchodzi w grę. Nie zaryzykuję.
„Póki na scenie stoję, muszę być w formie. Ta zasada sprawdza się też w życiu. Wszak życie to teatr” – mówi Krystyna Łubieńska.
Chciałabym ten swój czas w teatrze przeżyć w pełnej sprawności, także intelektualnej, za bardzo cenię sobie niezależność... Choć o nieprzewidzianych sytuacjach życiowych nie myślę, wiem, że jeśli mają nadejść, nadejdą.
„Życie nie kończy się na teatrze, mało tego ono się nawet na nim nie zaczyna” – to słowa Gustawa Holoubka. Tych słów pani się trzyma. Czy jednak tego życia pozateatralnego nie szukają głównie aktorzy spełnieni?
Każdy aktor wie, że raz się gra, raz się nie gra. Ja przyszłam do tego zawodu znikąd. W Sanoku, skąd pochodzę, nie było teatru. Moja mama, nauczycielka, teatromanka zapraszała do Sanoka teatr z Rzeszowa. Gdy zdecydowałam się na szkołę teatralną, powtarzała mi, że jeśli będę dobra, będę grać. Wierzyłam w to. Choć nigdy nie byłam pewna, czy passa będzie trwała wiecznie. Na wszelki wypadek zrobiłam studia podyplomowe, z logopedii i emisji głosu. Pomyślałam, że po pięćdziesiątce może już nikt nie będzie chciał mnie zatrudnić. Świadomość, że w zanadrzu mam coś jeszcze, dała mi przestrzeń w głowie, spokój. Tak więc wykonuję dziś cztery profesje: aktorki, logopedki, instruktorki fitness, pomagam też ludziom odzyskać głos. Ta moja aktywność pomaga w życiu.
Nie spytam o jakiej roli pani marzy, bo kiedyś powiedziała pani, że te najlepsze i tak zsyła Los.
Po studiach marzyłam, że będę „sławna i bogata”, że będę grała wszystko, czego zapragnę. Potem okazało się, że przyszły do mnie role, o których nawet nie myślałam. I dobrze, że przyszły.
Ta pierwsza, to Justysia w „Mężu i żonie”, 35 lat temu. Jak zmieniła się pani od tamtego czasu?
Przede wszystkim przestałam się wstydzić. Zawód aktora jest obarczony swego rodzaju lękiem przed ośmieszeniem się, zwłaszcza na próbach, gdy w pewnym sensie „obnażamy się” przed innymi, ze swoimi emocjami, myśleniem. Kiedyś bardzo uważałam, by się nie ośmieszyć. Tej samokontroli, autocenzury nie ma już we mnie. Myślę sobie: „Trudno, najwyżej coś nie wyjdzie”. Ale jak na razie strachy śpią. Wciąż natomiast jest we mnie radość, że coś nowego się tworzy, to ta sama euforia co przed laty. Ona wciąż we mnie jest, nawet jak czasem otwieram tekst nowej sztuki i za głowę się łapię: Co ja z tym zrobię?!
Tak było z rolą w „Kopenhadze”. Świętowała nią pani jubileusz.
Nie podzielałam entuzjazmu Darka Szymaniaka, który wraz z Jerzym Kiszkisem grali już w tym przedstawieniu w Teatrze Wybrzeże, dwie dekady temu. Darek uważał, że ten tekst to objawienie niemal. Mnie sztuka ta wydawała się dość trudna, ale podczas prób i we mnie narodził się entuzjazm.
W przedstawieniu z 2001 roku Margaret zagrała Halina Winiarska, aktorka-legenda.
Ta rola przyszła do mnie w dobrym momencie, na etapie, gdy już dawno przestałam się porównywać. Przystępując do prób po prostu wiedziałam, że będę inna. To wystarczyło.
Dawne aktorki… Lucyna Legut pisała: „Żyły teatrem. Były teatrem”.
Studiowałam w Krakowie, więc miałam kontakt z wielkimi damami polskiego teatru: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Anna Polony czy wreszcie ta, którą podziwiałam najbardziej, Ewa Lassek. Prowadziła zajęcia w szkole teatralnej. Niesamowicie wymagająca, ale też szalenie kochała swoich studentów. Nie było w niej cienia zazdrości o młodość... Zawsze wspierała młode aktorki, co nie było w tamtych czasach takie oczywiste. Miałam szczęście odczuć siłę jej talentu, z lekcji aktorstwa, którą mi dała, wciąż czerpię.
Krystyna Łubieńska mawiała, że zawód, który uprawia nie pozwolił tak do końca jej się zestarzeć.
Może to kwestia tego nieustannego odświeżania naszych osobowości? Tej ciągłej dyscypliny? Co wieczór trzeba się zmobilizować, wejść na scenę i dać z siebie wszystko. Ten zawód wymusza, by wciąż być w formie.
Mimo choroby, wysokiej gorączki.
Na scenie wszystko mija, zawsze tak jest, gorączka wraca dopiero, gdy spektakl się kończy. Raz negocjowałam w tej sprawie z samym Panem Bogiem... Miałam temperaturę 39 stopni, straszną grypę. A jednak zdecydowałam się grać. Schodząc ze sceny kładłam się na podłodze, w kulisach, by łatwiej mi było wgramolić się z powrotem, ostatkiem sił. Panu Bogu obiecałam, że już więcej na coś takiego się nie porwę, byle tylko dotrwać do końca przedstawienia... Z kolei przed którąś z premier skręciłam nogę. Grałam o kulach. Ale grałam! Takie sytuacje hartują, to zawód, który wymaga ogromnej dyscypliny, choć ludziom może się wydawać, że my tu tylko dobrze się bawimy.... Aktorstwo to potrzeba nieustannej pracy nad sobą, pamięciowe opanowanie tekstu to najmniejszy wysiłek. Zmaganie z rolą to dopiero trud! A przecież nie gramy tylko lekkich sztuk komediowych… Są i takie teksty, które bolą. Tak mnie, jak i mojemu mężowi (aktor Mariusz Żarnecki – red.) wiele czasu zajęło, by zostawiać teatr w teatrze, by nie zabierać go do domu. Teraz nawet jak się dowlecze za nami pod same drzwi, to jednak zostaje za progiem. Na schodach. W dobrym momencie usłyszałam słowa Gustawa Holoubka... Czasem potrzebny jest dystans. I dostajemy go, na przykład wtedy, gdy żyjąc teatrem myślimy o jakichś górnolotnych kwestiach, a tu nagle zachoruje nam dziecko... Tak, rola, z której jestem najbardziej dumna to rola mamy.
Ale teatr to też ucieczka. Przed trudnościami życia.
Żyjemy w czasach, gdy ludzie często korzystają z pomocy psychoterapeuty. Na scenie przechodzimy teatroterapię co wieczór. Zdarzyło mi się grać spektakle po śmierci rodziców, jeszcze przed pogrzebem. Pamiętam tamten czas… Ja wtedy na tej scenie „nurkowałam”, podczas tych dwóch godzin mogłam po prostu odpocząć od świata, który przyniósł rozpacz...
Mówiłyśmy o aktorkach, które grały do końca. Mimo emerytury, nie zeszły ze sceny. Jaki pani ma plan?
Na pewno chciałabym być aktywna, ile się da. Czy tę aktywność rozwijać będę w teatrze? Czas pokaże. Poza teatrem prowadzę też zajęcia, które nazwałam Akademią Stylu i Kobiecości, to pomysł sprzed lat. Spotkania odbywają się podczas obozów fitness. Miałam je zainicjować w Gdyni, pandemia pokrzyżowała plany. Nieoczekiwanie, z moim pomysłem zostałam zaproszona do Częstochowy. Dyrektor instytucji, gdzie prowadzę warsztaty chciał, by dzięki nim kobiety, które tam pracują zyskały poczucie własnej wartości, świadomość własnej atrakcyjności, przekonanie, jakie są świetne! Bo są, tylko tego nie widzą. Co do moich planów teatralnych... Mam nadzieję, że jeszcze długo będę teatrowi potrzebna. Przez te wszystkie lata przekonałam się, że to co robię jest dla ludzi ważne. Dziękują za role, czasem ktoś napisze miły list, zagadnie na ulicy. Czuję wdzięczność. I wzruszenie.
Są i tacy, którzy rzucają kwiaty na scenę? Posyłają kosze róż?
Zdarzało się. Był jeden cichy wielbiciel, który zawsze siadał w pierwszym rzędzie, na każdym przedstawieniu, potem nagle zbyt często spotykałam go w innych sytuacjach… Czułam niepokój. Ale to, na szczęście, minęło. Ten człowiek jak pojawił się, tak zniknął.
Zawsze blisko jest mąż, Mariusz Żarnecki. Od 1994 roku razem w zespole Teatru Miejskiego. Spektaklu, gdy gracie tylko we dwoje chyba jeszcze nie było?
W sztuce „Związek otwarty” wszedł w rolę mojego męża - w zastępstwie za kolegę - i został w niej na wiele lat. Na szczęście nie graliśmy w tym razem od początku (śmiech), bo nie wiem, czy nasz „związek otwarty” nagle by się nie zamknął (śmiech) Ktoś tam jednak czuwa, by nasze dobre relacje wciąż trwały.
Znacie się od szkoły teatralnej. Tworzycie, by tak rzec, modelowy związek aktorski.
Mam to szczęście, że Mariusz jest wspaniałym człowiekiem, szlachetnym, prawym, bezkompromisowym. Zawsze mogę na nim polegać. Jest znakomitym mężem, rewelacyjnym ojcem. Jest przyjacielem.
I dobrym aktorem.
To też ma ogromne znaczenie. Inspiruje mnie, wspiera, rozumie, choć nie dajemy sobie uwag co do budowania roli, taką mamy zasadę i to się sprawdza. Wzajemnie siebie podziwiamy i cenimy. Nie można więcej.
Ponoć hoduje pani w ogrodzie jakieś ogromne ilości róż.
Kiedyś policzyłam. Siedemdziesiąt! Róże w ogródku, storczyki w domu. Jestem szczęśliwa.
Napisz komentarz
Komentarze