Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Pogranicze i wojna. Trzy historie mojej rodziny, z których jedna kończy się źle

Będzie to opowieść o moim dziadku Bernardzie Chamier-Gliszczyńskim, moich pradziadkach - Antoninie i Leonie Chamier-Gliszczyńskich i bracie pradziadka, Augustynie. Rodzinie z pogranicza polsko-niemieckiego i ich wojennych losach. Będzie i tragicznie i optymistycznie. Jak w życiu.
Pogranicze i wojna. Trzy historie mojej rodziny, z których jedna kończy się źle
Dziadek Bernard Chamier-Gliszczyński (siedzi drugi od lewej) wśród członków Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół" z Osia i okolic. Zdjęcie zrobione tuż przed wojną

Autor: achiwum rodzinne

Wojna była zawsze obecna w opowieściach rodzinnych. Inaczej mówił o niej ojciec, pochodzący z Wilna, inaczej mama, urodzona na Pomorzu.

Ojciec w 1939 r. jako 11-latek wyciągał  w Wilnie gołymi rękami wrzucane do ognia polskie książki. Czekał na wieści od mego dziadka, st. ogniomistrza Stanisława Jarockiego, zawodowego podoficera, wziętego do niewoli, osadzonego w więzieniu w Łukiszkach, wywiezionego pod Workutę.  Nie wiedział wówczas, że dziadek przeżyje, przejdzie szlak wojenny z armią Andersa, będzie walczył pod Monte Cassino i zostanie ranny w kampanii włoskiej. I że będzie musiał pożegnać Wilno, by znaleźć swój dom w Gdyni.

Mama miała tylko 7 lat. Mieszkała z rodzicami i dwiema siostrami w Osiu w Borach Tucholskich, w największym  domu w miasteczku, wybudowanym przez dziadka Bernarda Chamier-Gliszczyńskiego. Nie poszła 1 września 1939 r. do szkoły. Straciła dom, który upatrzyli sobie gestapowcy. Nauczyła się za to perfekcyjnie języka niemieckiego. Metoda była prosta - za każde słowo wypowiedziane na ulicy po polsku, dostawała po twarzy. Razem z siostrą pracowała na polu u niemieckiego gospodarza.  Do dziś w koszmarach śni wojnę.

Kilkadziesiąt lat później rodzice zabrali brata i mnie na wakacje do Tlenia. Pojechaliśmy na cmentarz w Osiu. Mama pokazała pomnik, poświęcony zamordowanym w 1939 r. Polakom. - Niewiele brakowało, a byłoby tu i dziadka nazwisko - usłyszałam.

Sąsiad donosi na dziadka

Zdjęcie z lat 30. XX wieku dziś wisi u mnie w domu. Dziadek, z charakterystycznym czarnym wąsem i ciemną czupryną, w  uszytym na wzór kościuszkowski mundurze, zwanym czamarą siedzi między podobnie ubranymi mężczyznami. Na kolanie rogatywka z piórem, lekki uśmiech.  Na sztandarze widoczne hasło "Zapał, karność i męstwo da Sokołom zwycięstwo".

- Ojciec nie tylko należał do Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół",  był także działaczem Polskiego Związku Zachodniego  - wspomina mama.

Polski Związek Zachodni (wcześniej Związek Obrony Kresów Zachodnich)  był organizacją patriotyczną działającą głównie na terenach przygranicznych. Jego celem była m.in. repolonizacja ludności na terenach państwa polskiego, walka z antypolską propagandą i niemieckimi wezwaniami  do rewizji granic.

Rodzina dziadka pochodziła z drugiej strony ówczesnej granicy, z Somin. Jednak pradziadek Leon zdecydował się - po przedzieleniu Kaszub granicą polsko-niemiecką - zamienić się na gospodarstwa z niemieckim rolnikiem z Nowego Barkoczyna. Jak mówi rodzinna legenda, wiedział, że na tym straci, ale wolał być w Polsce.

Dziadek Bernard skończył średnie szkoły - rolniczą i kupiecką. Maturę zdawał w Puławach. Wybudował w Osiu dom, założył sklep kolonialny, zajmował się wymianą zbożową, hodował konie.

Mój drugi dziadek, st.ogniomistrz Stanisław Jarocki, kawaler orderu Virtuti Militari był
zawodowym żołnierzem. Walczył w Armii gen. Andersa, m.in. pod Monte Cassino. Ranny we
Włoszech, wrócił po wojnie nie do Wilna, ale do Gdyni. Zmarł w 1960 r.

Miał sąsiadów Niemców. Czy wiedział, że niektórzy z nich działają w organizacjach, współpracujących z nazistowskimi Niemcami? I mają już listy Polaków, których należy "ukarać " za patriotyzm?

We wrześniu 1939 roku, po wejściu wojsk niemieckich do Osia, jeden z takich sąsiadów, należący do Selbstschutzu, paramilitarnej organizacji nazistowskiej, doniósł na dziadka.
Bernard Chamier-Gliszczyński trafił do obozu przejściowego dla ludności cywilnej, zorganizowanego w miejscowej szkole.

- Miałam tylko siedem lat, chciałam zanieść tacie chleb do szkoły, nie pozwolili - wspomina mama.

Walki nadal trwały. Więźnów przeprowadzono do pobliskiej  elektrowni wodnej Żur. Kiedy artyleria polska ostrzelała rynek w Osiu, dziadek wykorzystał zamieszanie i wraz z innym więźniem, księdzem, ukrył się w piecu. A potem uciekł z Osia. Niestety, pewnie nigdy nie dowiem się, jak udało mu się przedostać z terenów włączonych do III Rzeszy na obszar utworzonej w październiku 1939 r. Generalnej Guberni. Musiał pokonać prawie 500 kilometrów, by dotrzeć do Białej Podlaskiej, gdzie mieszkała jego siostra Stefania, po mężu Janikowska.Tam przetrwał wojnę.

CZYTAJ TEŻ: Westerplatte to miejsce, w którym mamy prawo wołać do całego świata – nigdy więcej wojny

Na całym Pomorzu Gdańskim rozpętała się fala terroru. Według badań historyków tylko do końca 1939 r. bojówki Selbstschutzu wraz z policją bezpieczeństwa wymordowały 30 tysięcy Polaków. Wśród nich byli także mieszkańcy Osia, zatrzymani na początku września: Bronisław Sierosławski nadleśniczy, prezes Polskiego Związku Zachodniego, Bronisław Truskawa, Michał Wojtecki, Ryszard i Tadeusz Bocian, Antoni Kotowski, Konstanty Murawski, Jan Cherek i Władysław Szukalski. Nie wiem, czy niektórzy z nich nie siedzą obok dziadka na zdjęciu ze zbiórki Sokołów.

Tragiczna tułaczka

Pradziadek Leon Chamier- Gliszczyński miał brata, Augustyna.  Augustyn nie chciał opuszczać gospodarstwa w Płotowie, po niemieckiej stronie granicy. Trwał, mimo coraz gorszej atmosfery, na swoim. Jednak wojna zbliżała się wielkimi krokami i w sierpniu naziści postanowili "oczyścić" tereny przygraniczne z Polaków. Osoby znane z propolskiej działalności, w tym członkowie Związku Polaków w Niemczech - jak czytam w opracowaniu regionalisty Andrzeja Szutowicza na stronie Brzeźno Szlacheckie- otrzymali  nakaz przesiedleńczy do Magdeburga.

Wtedy stryj Augustyn, mimo podeszłego wieku,  podjął z częścią  rodziny decyzję o ucieczce do Polski. Daleko nie mieli, ich ziemia przylegała do granicy. W nocy, a było to między 10 a 13 sierpnia,  i ruszyli na swoją ostatnią tułaczkę.

- Było już po żniwach - opowiada mama. - Ich ziemia przylegała do granicy, więc wcześniej wywieźli część dobytku pod granice, załadowali na wozy grabie, motyki i ubrani w robocze stroje ruszyli w pole. Mieli szczęście, przeszli. Było ich siedmioro - stryj Augustyn Chamier Gliszczyński, z żoną i dziećmi - Marianną, Bronisławem, Leonem, Augustynem juniorem  i Wacławem. W domu w Płotowie pozostała tylko żona jednego z kuzynów ojca, która miała kilkumiesięczne dziecko. Zostały też córki Augustyna, które wcześniej powychodziły za mąż i wyprowadziły z domu.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: Szczątki kilkuset ofiar zbrodni hitlerowskich spoczną na cmentarzu w Chojnicach

Starosta chojnicki przydzielił Chamier-Gliszczyńskim gospodarstwo w pobliżu Torunia, opuszczone przez Niemca, który zbiegł z Polski.

Po drodze zajechali do Osia, zjedli u krewnych obiad. - Ciężko mi o tym mówić - mamie zamiera głos. - Była niedziela, a oni się bardzo spieszyli. Wiedzieli, że nadchodzą złe dni, dobrze znali nastroje panujące w Niemczech,  chcieli być już w nowym domu. Gdy zamykam oczy, znów ich tam, przy stole widzę.

Gdzieś w mamy archiwum musi znajdować się ostatnie zdjęcie rodziny Augustyna. Ludzi stojących przy wozie, przed domem dziadka. Muszę je jeszcze znaleźć.

Pięć dni później, zanim rozłożyli się w przydzielonym gospodarstwie, hitlerowcy ruszyli na Polskę. I znów rodzinę z Płotowa czekała  tułaczka - załadowali dobytek na wozy i ruszyli w kierunku Warszawy. Po zdobyciu stolicy zawrócili na Pomorze. Ukrywali się we wsi Borzechowo w powiecie starogardzkim, a schronienia udzielił im Wiktor Piła.

Rozpoznał ich dawny sąsiad z Jutrzenki, żołnierz Wermachtu. Trafili do więzienia w Starogardzie Gdańskim, potem wywieziono ich do Szpęgawska, miejsca kaźni od 5 do 7 tysięcy mieszkańców Pomorza.

Kazano kopać groby, potem wszystkich rozstrzelano. Zginął także mieszkaniec Borzechowa, który próbował ukryć rodzinę.

Dziewczynka o smutnych oczach to Renia, najstarsza córka dziadka, która uratowała mu życie (fot. archiwum rodzinne)

Pradziadkowie uciekają z Potulic

Leon i Antonina, którzy już prawie dwie dekady gospodarowali w Nowym Barkoczynie, także nie byli  bezpieczni. Pradziadek, rocznik 1866 i młodsza o siedem lat prababcia zostali wywiezieni  w trzecim roku wojny do obozu w Potulicach. Wysiedlano tam polskie rodziny, których majątki przekazywano Niemcom. Więźniowie byli kierowani do pracy w niemieckich gospodarstwach rolnych.

Ponoć to prababcia już zaraz po przybyciu do  Potulic wpadła na pomysł brawurowej ucieczki. Najpierw sprawdziła, o której jedzie pociąg do Warszawy.

Przywożono ich do pracy u bauera. Babcię do pomocy w kuchni, dziadka do pilnowania krów. Pewnego dnia, ubrani w najlepsze stroje,  nie czekali na transport do obozu. Tuż po obiedzie wyszli z gospodarstwa, ruszyli w drugą stronę.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Polska kłótnia o historię. O co chodzi w sporze o Muzeum II Wojny Światowej?

Nie wiadomo, jak dotarli na dworzec. Cały czas mówiąc płynnie po niemiecku (Leon zdawał maturę w Berlinie), doczekali się przyjazdu pociągu do Warszawy. Wsiedli do dwóch odległych wagonów. Kiedy do prababci podszedł konduktor, ta zaczęła pomstować na męża.

- Ten stary idiota poszedł szukać miejsca i jeszcze nie wrócił! - skarżyła się Antonina. - Pokarało mnie z tym głupkiem! I jeszcze wszystkie dokumenty z biletami zabrał! Jak go zobaczycie, to powiedzcie, że na niego czekam...

Na drugim końcu pociągu, przed innym konduktorem, Leon odgrywał podobną scenę, opowiadając o żonie, którą "diabli gdzieś z papierami i biletami ponieśli". Musieli być przekonywujący, bo kontrolerzy odpuścili.

Potem zapewne pomogli im dobrzy ludzie.

Mama twierdzi, że jej dziadkowie ostatecznie dotarli do Białej Podlaskiej, do tej samej Stefanii, która pomagała przetrwać wojnę bratu, a mojemu dziadkowi Bernardowi.

Grób rodziców dziadka, czyli pary, która uciekła z Potulic (fot. archiwum rodzinne)

Musieli jednak wrócić na Pomorze, gdzie pozostał ich syn. Zmarli  w Nowej Kiszewie, w krótkim odstępie czasu, jeszcze przed zakończeniem wojny. Leżą w jednym grobie na cmentarzu parafialnym w Niedamowie. Na nagrobku zabrakło części nazwiska - Chamier, pozostawiono jedynie przydomek Gliszczyńscy. Czyli - pochodzący z Gliśna.

A co stało się z ich synem, a moim dziadkiem? Bernard Chamier Gliszczyński wrócił do rodziny tuż przed końcem wojny, w 1944. Musiał się nadal ukrywać, jednak  czuł, że żona i trzy córeczki będą potrzebować jego pomocy, gdy nadejdzie front.

Ale i tak go złapali. Skierowali do kopania rowów. I tu zdarzyła się jeszcze jedna, dziwna wojenna historia, z nieznaną niemiecką dziewczynką w tle.

Ojcu jedzenie przyniosła najstarsza córka, Renia. Z urodą po rodzie Chamier-Gliszczyńskich -  czarnowłosa, ciemnooka. W domu dziadków zamieszkało niemieckie wojsko, w tym pewien oficer, który stanął jak wryty, gdy zobaczył Renię na ulicy. - Wyglądasz jak moja córeczka - powiedział do polskiej dziewczynki.I dodał po chwili: - Tak za nią tęsknię...

To moja ciocia Renia czystą, wyuczoną biciem niemczyzną,  poprosiła nieznanego niemieckiego żołnierza, by pozwolił - po raz kolejny - uciec dziadkowi.

A ten po prostu  nie zauważył, że ciemnowłosy Polak, zamiast ustawiać się w szeregu, wskakuje w krzaki.

Dziadek zmarł w 1970 roku w Gdańsku.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama