W czasach wszechobecnej propagandy, gdy każde publikowane w mediach słowo musiało uzyskać zgodę Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (zwanego w skrócie cenzurą) dla strajkujących na Wybrzeżu robotników istotne stało się przełamanie blokady informacyjnej. I choć nie do końca wierzyli dziennikarzom, zwłaszcza prasy partyjnej, zgodzili się na ich obecność - początkowo w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, a potem w innych strajkujących zakładach.
Wśród tych, którzy od pierwszych dni towarzyszyli strajkującym, byli gdańscy dziennikarze. Głównie ze zlikwidowanego w stanie wojennym miesięcznika "Czas" , a także z wykazującej pewną niezależność na tle pozostałych dzienników popularnej popołudniówki, "Wieczoru Wybrzeża". Jak dziś tamte dni wspominają red. Edmund Szczesiak i red. Tadeusz Woźniak?
Napięci jak łuk przed strzałem
- W 1980 roku pracowałem w ogólnopolskim tygodniku „Czas" - z redakcją w Gdańsku i nakładem sięgającym 150 tys. egzemplarzy - mówi Edmund Szczesiak, dziennikarz, pisarz, po 1990 r. redaktor naczelny "Wieczoru Wybrzeża". - W drugiej połowie lipca 80. roku, kiedy przez Polskę przetaczały się strajki, nazywane przerwami w pracy, byłem na wczasach. Wróciłem na początku sierpnia i jak inni zacząłem zadawać sobie pytanie: kiedy zastrajkuje stocznia?
Pojechał na Przymorze do zaprzyjaźnionego stoczniowca. Był nim Henryk Lenarciak, jedna z ważniejszych osób w komitecie strajkowym w grudniu 70. roku. - Usłyszałem że ludzie są podminowani - wspomina. - Lenarciak, pamiętam, użył określenia, że są napięci jak łuk przed strzałem. Ale nie wiedział, kiedy to może nastąpić. Cały czas mi mówił, żeby tylko nie było tak jak w grudniu 1970 r., bo on jednak tę traumę nosił w sobie.
Sąsiadem Szczesiaka zza ściany był Aleksander Makowski, słynny przodownik z lat pięćdziesiątych. Pracował w stoczni. W czwartek, 14 sierpnia dziennikarz dowiedział się, że coś się w stoczni dzieje. Poszedł do pani Makowskiej. Zdziwiła się. - Jak to? - spytała - nie wie pan, że właśnie rozpoczął się strajk w stoczni?
Ruszył pod stocznię. W głębi zakładu odbywał się wiec. I tam też usłyszał, że stoczniowcy postanowili zostać na noc i że przyczyną jest zwolnienie suwnicowej Anny Walentynowicz.
Trzeciego dnia, w sobotę 16 sierpnia w południe wszedł do stoczni. Od tamtej chwili wszystko zapisywał. Dzięki tym zapiskiem wydał po latach książkę "Okno na wolność".
- W poniedziałek kończył mi się urlop - wspomina red. Szczesiak. - W redakcji "Czasu" powiedziano nam, żebyśmy obserwowali, zbierali materiały i nawet robili sobie zapiski. Dziennikarzy przydzielono do określonych miejsc. Kazano mi jeździć do Gdyni, chociaż mnie najbardziej frapował Gdańsk. Przydzielono mi także zajezdnię autobusową. Komunikacja miejska również strajkowała, ale ludzie się nie denerwowali. Zapanowała wielka, wzajemna życzliwość. Prywatne samochody podwoziły ludzi. A mieszkańcy miasta tłumnie sekundowali przed bramą stoczniowcom.
Poczucie siły
- W strajkującej Stoczni pojawiłem się 17 sierpnia 1980 r., nie jako pierwszy, ale jako jeden z pierwszych dziennikarzy - opowiada Tadeusz Woźniak, w tamtym czasie dziennikarz "Wieczoru Wybrzeża" - Choć nie nocowałem w stoczni, byłem tam codziennie, aż do podpisania porozumień 31 sierpnia.
W tej pierwszej grupie dziennikarzy był Tadeusz Strump z "Trybuny Ludu". Gazety wyjątkowo propagandowej, publikującej wiele kłamstw. Wtedy ludzie czytali prasę i doskonale wiedzieli, co ten tytuł reprezentuje.
- Strajkujący chcieli go wyrzucić ze stoczni - mówi red. Woźniak. - Pamiętam jak stał w żółtej pelerynie, blady, zdenerwowany. Znaliśmy go z Klubu Reportażu, wiedzieliśmy, że nie odpowiadał za tamte teksty. Wstawiliśmy się za nim, zostawili go.
CZYTAJ TAKŻE: Zwycięstwo Solidarności dało nam wolność. I niech tak zostanie!
W poniedziałek 18 sierpnia Edmund Szczesiak i Tadeusz Woźniak pojechali do Stoczni Komuny Paryskiej w Gdyni. Jak mówi Szczesiak, tam był zupełnie inny strajk, bardzo zdyscyplinowany. Kierował nim dwudziestolatek Andrzej Kołodziej, wyrzucony w marcu ze Stoczni Gdańskiej za działalność w Wolnych Związkach Zawodowych. Trzymał wszystkich bardzo ostro. Dyrektora zamknął, nawet zapomniał o nim. Dopiero po trzech dniach dyrektorowi podano coś do jedzenia.
- Wchodząc do obu stoczni, czułem, że strajk ten różni się od poprzedniego, który znałem z czasów Grudnia '70. - opowiada późniejszy szef "Wieczoru". - Nawet sobie zapisałem, że jeśli symbolem grudnia mogłaby być zaciśnięta w gniewie pięść, to wyrazem sierpnia stawał się entuzjazm i palce wzniesione do góry w geście zwycięstwa. Było to nowe poczucie siły zrodzone z Solidarności. „Trzymajmy się razem”, „Zwycięstwo będzie nasze” - rozmawiały z sobą napisy na murach.
Ta solidarność była w ludziach. - Zapamiętałem, a potem nawet opisałem w "Czasie" pewnego młodego stoczniowca, Jurka Kroka - mówi Tadeusz Woźniak. - Pochodził z południa Polski.
Toczyły się już rozmowy z rządem. Jednym z ochroniarzy Lecha Wałęsy był Zbigniew Lis. Do Lecha próbowała się zbliżyć ekipa zachodnich dziennikarzy, wśród nich pewien Hindus. - Nagle Zbyszek Hindusa pchnął tak, że tamten się przewrócił - relacjonuje Woźniak. - Wówczas ten chłopak, Krok, zaczął na Zbyszka wrzeszczeć. Chwycił go za klapy i aż płakał, krzycząc: - Jak mogłeś tak potraktować drugiego człowieka?
Była to scena, której nie mógł zapomnieć. Szukał młodego stoczniowca, w końcu go znalazł w mieszkaniu na Stogach. Napisał reportaż o niesłychanie wrażliwym, sprawiedliwym człowieku, wychowanym na prawdziwych wartościach, walczącym o Solidarność.
Ważne słowo "strajk"
Cenzura z każdym dniem się wycofywała. Początkowo można było najwyżej pisać o "przestojach w pracy". Tadeusz Woźniak był pierwszym dziennikarzem, któremu udało mi się opublikować w "Wieczorze" zakazane słowo "strajk". W tej samej gazecie ukazała się lista postulatów strajkujących robotników.
- Moje nazwisko znalazło się pod oświadczeniem, w którym wyrażaliśmy protest wobec działań cenzury i kłamstw publikowanych przez partyjną propagandę - wspomina Woźniak. - Było to wówczas bardzo ważne dla środowiska oświadczenie, które nie tylko dla nas wiele znaczyło.
Pod stanowiskiem podpisało się ponad 50 dziennikarzy. Niektórzy skreślali, inni dopisywali swoje nazwisko. Oświadczenia nie opublikowała żadna, wychodząca oficjalnie, gazeta.
- Któregoś dnia zaprosił mnie do siebie ówczesny naczelny "Wieczoru", Jerzy Waczyński - opowiada Woźniak. - Uświadomił mi, że ja chodzę do stoczni na własną odpowiedzialność, że nikt mnie tam nie wysyła. Potwierdziłem.
Kiedy "na górze" zdecydowano, że dziennikarze mogą relacjonować to, co dzieje się w stoczni, redaktor Waczyński uznał, że dla równowagi przydzieli Tadeuszowi do pomocy redaktora Wojciecha Święcickiego. Członka partii, człowieka zaufanego. - Ale także rzetelnego dziennikarza - podkreśla Woźniak. - Niektóre relacje pisaliśmy razem. Wojtek próbował mnie czasem mitygować, ale wystarczyło, że spytałem, czy słyszał i widział to samo, co ja. Potwierdzał i udawało mi się go przekonać.
Był to jednak czas, gdy w redakcjach zaczynały tworzyć się dwa różne światy. Jedni pozostali wierni ideom socjalizmu i komunizmu, inni widzieli w "Solidarności" szansę dla Polski. Woźniak zapamiętał rozmowę z zastępcą sekretarza redakcji "Wieczoru". Wszedł, drzwi zamknął i powiedział: - Tadek, ja się tobie naprawdę dziwię. Jak ty, absolwent uniwersytetu, po historii możesz myśleć, że komuna odpuści, że to może się udać? To jest bzdura, wiesz?
Niektórzy traktowali ich wrogo, a inni z wyrozumiałością, uważając, że młodzi niepoprawni optymiści wierzą, że coś się zmieni, że będzie inny świat.
CZYTAJ TAKŻE: Rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych i otwarcia budynku ECS
Dla historii
Edmund Szczesiak: - Miałem wtedy takie mieszkanko do pracy przy ulicy Ogarnej. I tam się spotykaliśmy wieczorami w gronie dziennikarzy warszawskich i gdańskich. Przychodzili Ryszard Kapuściński, Krystyna Jagiełło, Wojciech Adamiecki, Janina Jankowska, dziennikarka radiowa, która za reportaż o strajku otrzymała nagrodę Prix Italia, a z naszych: Tadeusz Woźniak i Jerzy Sarota. Żyliśmy, jak wielu w tych dniach, w stanie euforii, wręcz ekstazy, ze wzrastającą świadomością, że jesteśmy świadkami niezwykłego momentu historycznego.
- Nawiązywały się przyjaźnie na lata - dodaje Woźniak. - Nie tylko z dziennikarzami. Z Jurkiem Borowczakiem znamy się i lubimy od dawna. Dobrze zaprzyjaźniłem się ze świętej pamięci Józefem Przybylskim, członkiem Komisji Krajowej, który potem wyjechał do Belgii.
W końcu w "Czasie" zapadła decyzja o spisaniu relacji ze strajków.
W nocy z 24 na 25 sierpnia zabrali się do pracy. Reporterzy i fotoreporterzy. Była to praca zbiorowa. Adam Orchowski był świadkiem powstawania MKS i spisywania postulatów, w Stoczni Gdańskiej przebywali m.in. Zbigniew Gach, Andrzej Ereciński, Grażyna Murawska, był też Tadeusz Woźniak z „Wieczoru Wybrzeża”. Zbigniew Trybek wykonywał zdjęcia epicentrum strajku, Ryszard Wesołowski w Stoczni im. Komuny Paryskiej, Stanisław Ossowski w innych zakładach i na mieście. Andrzej Liberadzki, który był zastępcą naczelnego, to wszystko scalał przy pełnej aprobacie naczelnego Jerzego Modela. Powstał z tego reportaż "Dni obaw i nadziei."
- Szczerze? - uśmiecha się Szczesiak. - Byliśmy przekonani, że nie ma to szansę na publikację.
Prace redakcyjne zakończyli 25 sierpnia o godzinie 19.44. Z materiałem Liberadzki pojechał do Warszawy, bo "Czas" był drukowany i cenzurowany w stolicy. W razie blokowania druku miał odwiedzić cenzurę i Wydział Prasy KC PZPR.
Okazało się, że jest zgoda. Z zastrzeżeniem, że numer będzie kolportowany tylko w województwach, w których zaakceptują to komitety partyjne. A na to już zgodził się jedynie Komitet Wojewódzki w Gdańsku. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o ogromnej roli w tym, że nie doszło do rozlewu krwi, którą odegrał późniejszy sygnatariusz porozumień sierpniowych, Tadeusza Fiszbach.
- O tym, jak oszczędnie dysponowano w sierpniu informacją niech świadczy fakt, że wtedy - o czym zapewne do dziś niewielu wie - były emitowane dwa Dzienniki Telewizyjne o godz. 19.30 - mówi Szczesiak. - Jeden był przeznaczony dla widzów z województwa gdańskiego, a drugi dla reszty kraju.
Z tekstu cenzura wycięła nazwiska strajkujących z Wałęsą włącznie. Było tylko napisane „przewodniczący Komitetu Strajkowego”. I co najgorsze, bo to wywołało duże protesty i emocje, wymazano ze zdjęcia z sali krzyż powieszony przez strajkujących, pozostawiając duży posąg Lenina. Ale i tak byli pierwsi.
Tamtego dnia, gdy tygodnik dotarł do czytelników, komisja rządowa odwołała spotkanie z MKS. Nikt nie wiedział, jak to się skończy.
Reportaż, potem wzbogacony o nazwiska i poszerzony jeszcze o to, co działo się w Szczecinie, ukazał się za tydzień, już po podpisaniu porozumień, w całej Polsce.
Cena
Już po strajkach Tadeusz Woźniak odszedł z "Wieczoru Wybrzeża". Zaczął pracować w tygodniku "Czas".
Pamięta, jak do Gdańska przyjechali dziennikarze tygodnika "Polityka" - Daniel Passent z Andrzejem Krzysztofem Wróblewskim, by poznawać strajkową rzeczywistość. Przyszli do redakcji "Czasu". - Długo rozmawialiśmy - mówi. - Chcieli lepiej zrozumieć to, o czym słyszeli w Warszawie, a myśmy ich zaskakiwali informacjami. Potem dopiero szli do stoczni. Redakcja "Czasu" długo przed Sierpniem wyczuwała stan społecznego napięcia, żyła tą atmosferą i próbowała interpretować zachodzące zjawiska.
- Dla dziennikarza chyba nie ma niczego ważniejszego, niż towarzyszyć historii - dodaje Edmund Szczesiak. - Nie sposób nie wspomnieć, że na przebieg Sierpnia ’80 i na jego zwycięski finał miało niewątpliwie wpływ dramatyczne doświadczenie Grudnia ’70 i przechowywana o nim pamięć.
Za towarzyszenie historii zapłacili w stanie wojennym likwidacją tygodnika "Czas". 18 osób zostało pozbawionych prawa do wykonywania zawodu w tytułach RSW Prasa. Inne pisma też się do tego przyłączyły. Tadeusz Woźniak i Edmund Szczesiak także otrzymali zakaz pracy w zawodzie.
- Ostatecznie w Gdańsku przyjęła mnie „Pomerania” i za to do dzisiaj jestem wdzięczny jej redaktorowi naczelnemu Wojciechowi Kiedrowskiemu - kończy Szczesiak.
Napisz komentarz
Komentarze