Była jedną z najjaśniejszych gwiazd polskiej piosenki. Zostawiła nam tak wielkie przeboje, jak: „Wymyśliłam cię”, „Kocha się raz” czy „Motylem jestem”. 21 stycznia mija 10. rocznica śmierci Ireny Jarockiej. Zmarła, przeżywszy 65 lat, po długiej walce z chorobą nowotworową mózgu. Ale w naszej pamięci pozostaje nadal...
– W Irenie Jarockiej fascynuje mnie prawda, którą przekazywała w piosenkach i w życiu. Radość i optymizm, które miała w sobie. Serdeczność i wielkie ciepło, które z niej biło. W jej podejściu do drugiego człowieka nie było fałszu ani sztuczności. W każdym starała się znaleźć dobro. Była otwarta na ludzi. Szczera, wrażliwa, delikatna i wyrozumiała. Dobra i ufna, co niektórzy czasem wykorzystywali – mówi Mariola Pryzwan, autorka trzech książek poświęconych piosenkarce: „Wymyśliłam cię. Irena Jarocka we wspomnieniach”, „Nie wrócą te lata. Autobiografia i listy do męża” oraz „Mój Paryż. Śladami Ireny Jarockiej”.
Jesienią ukaże się kolejna – „Irena Jarocka o sobie”.
– Kiedy powstawała pierwsza książka – „Wymyśliłam cię...”, przez kilkanaście miesięcy spotykałam się z bliskimi piosenkarki, z jej przyjaciółmi i wielbicielami. Z licznych rozmów o niej, z własnych wspomnień, z ogromnej ilości wysłuchanych piosenek i wielu przeczytanych listów, stworzyłam prywatny portret Ireny Jarockiej – opowiada autorka.
W jej książce piosenkarkę wspomina sto osób, które znały Irenę Jarocką w różnych okresach życia, czasem kilkadziesiąt lat. Rodzina – bracia, obaj mężowie i córka, wujenka, cioteczny brat, bratowa i bratanice. Wspominają znajomi, sąsiedzi i przyjaciele, koleżanki oraz koledzy ze środowiska artystycznego. Każdy z nich coś wnosi do tego portretu.
Jaka więc była?
Naturalna i łagodna. Skromna i nieśmiała. Bardzo tolerancyjna. Zwyczajna kobieta. Wielu znajomych piosenkarki mówiło mi, że brakuje im uśmiechu Ireny, jej ciepłego spojrzenia i dobrego słowa. Wspomnienia braci Ireny Jarockiej: Henryka i Tadeusza, obu mężów: Mariana Zacharewicza i Michała Sobolewskiego, oraz córki Moniki pokazują tę najbardziej prywatną Irenę.
Mariola Pryzwan / autorka trzech książek poświęconych piosenkarce
– Nie miała łatwego dzieciństwa i młodości, ale to zapewne nauczyło ją radzenia sobie w trudnych sytuacjach i pokonywania przeciwności losu. Nauczyło wytrwałości, pokory i pracowitości. Z domu wyniosła także poczucie silnej więzi rodzinnej. Najlepsza siostra, kochająca żona, wyrozumiała matka – tłumaczy Mariola Pryzwan.
Przypomina też, że piosenkarkę od wczesnych lat fascynowała scena. Nawet myślała o aktorstwie, co, po części, spełniło się w jej późniejszym życiu. Występowała w jasełkach w teatrze amatorskim przy Katedrze Oliwskiej. Wtedy była za młoda, żeby grać poważniejsze role. Po latach zagrała w filmie Jerzego Gruzy „Motylem jestem, czyli romans 40-latka”. Pewnie większość pamięta ją jako uroczą Irenę Orską. A potem, znowu po latach, sprawdziła się jako aktorka w znacznie trudniejszej roli, gdyż nie grała piosenkarki, w dodatku występowała na deskach teatru. We wrześniu 2000 roku w Teatrze Polskim w Waszyngtonie zagrała w prapremierze sztuki Sławomira Mrożka „Piękny widok”.
Gdy była młodą dziewczyną, chciała zostać dentystką albo zakonnicą! Marzyła też o architekturze. Bardzo ładnie rysowała. Zdawała nawet na architekturę na Politechnice Gdańskiej, ale się nie dostała. Jednak architektura do końca życia pozostała jej pasją. Potem wielką pasją stała się muzyka. Irena Jarocka mówiła, że nie wyobraża sobie życia bez śpiewania.
Myślę, że śpiew był jej przeznaczeniem. Po prostu musiała zostać piosenkarką. Ważny dla jej artystycznego rozwoju, ale też dla spojrzenia na życie, był czteroletni pobyt na stypendium w Paryżu. Dojrzała tam psychicznie, nauczyła się cieszyć drobiazgami i odnalazła swój styl w piosence. Chodziła na wszystkie występy, na które tylko mogła pójść, i uczyła się. Podpatrywała, jak śpiewają inni, ale też patrzyła na modne fryzury i stroje, przyglądała się, jak tamtejsze artystki robią makijaż, jak się zachowują. Później mnóstwo z tych obserwacji wykorzystała w budowaniu swojego wizerunku estradowego.
Mariola Pryzwan / autorka trzech książek poświęconych piosenkarce
– Do Polski wróciła z Paryża jako inna osoba – ukształtowana piosenkarka, która potrafiła zachować się na scenie, świetnie się ubrać, umalować, zaśpiewać i zatańczyć. Nie stała przed mikrofonem, jak większość ówczesnych gwiazd, umiała się poruszać na scenie. Gdy wróciła pod koniec roku 1972, powiało wielkim światem, Paryżem – tłumaczy autorka książki.
I dalej opowiada, że dla piosenkarki zaczęły się bardzo pracowite lata: nagrania radiowe, telewizyjne i płytowe. Koncerty, festiwale, wywiady i sesje zdjęciowe. Irena Jarocka szybko rozkochała w sobie publiczność. W połowie lat siedemdziesiątych była najpopularniejszą polską piosenkarką. Megagwiazdą. Jej nazwisko działało jak magnes.
Część środowiska artystycznego zazdrościła jej sukcesów: przebojów, wiernych fanów, rozpoznawalności i popularności, ale także urody i szczęśliwej rodziny. Wśród innych artystów, Irena wyróżniała się spokojem, kulturą zachowania, elegancją i skromnością na co dzień.
Była pozbawioną zawiści koleżanką i zdolną piosenkarką o dużej kulturze muzycznej i znakomitej dykcji. Najlepszym lekarstwem dla Ireny Jarockiej były występy. Podbudowywały ją psychicznie, podnosiły na duchu, dodawały energii. Piosenkarka zawsze chętnie śpiewała dla publiczności, nawet wówczas, gdy trzeba było jechać na drugi koniec Polski.
Mariola Pryzwan / autorka trzech książek poświęconych piosenkarce
– Agnieszka Pasternak, ostatnia menedżerka Ireny Jarockiej powiedziała mi:
„Ceniła prostych ludzi. Wielokrotnie po koncercie burmistrz, proboszcz czy inni ważni czekali na panią Jarocką, żeby zjeść uroczystą kolację, a tymczasem ona obiecała pani kucharce, czy pani sprzątającej wspólne zdjęcie, i z tego się wywiązywała. Świetnie czuła się zarówno na salonach, jak wśród niższych sfer i biednych ludzi. Bałam się czasami, gdy ktoś „podejrzany” do niej podchodził, żeby nie zrobił jej krzywdy. Na szczęście, nigdy się to nie zdarzyło. Irena nie odwracała się od ludzi, a przychodzili ludzie z problemami, opowiadali swoje historie, przynosili listy” – mówi pisarka.
Irena Jarocka starała się nie marnować czasu. Nie lubiła nicnierobienia. Zazwyczaj odpoczywała czynnie – spacer, kino, koncert, zakupy, a w domu książka. Bardzo dużo czytała.
Lubiła sprawiać przyjemność innym, dawać prezenty bliższym i dalszym znajomym. Często były to praktyczne i potrzebne rzeczy. Sama też lubiła dostawać tego typu prezenty, podobnie jak jej mąż Michał.
Zresztą Irena Jarocka i Michał Sobolewski to osobna opowieść.
Ich miłość to gotowy scenariusz filmowy! Irena wierzyła, że byli sobie przeznaczeni. Przeżyli razem trzydzieści pięć lat.
Irena była centrum jego świata, dlatego nazwał ją SEWN: południe (ang. South), wschód (ang. East), zachód (ang. West), północ (ang. North). Tak też piosenkarka podpisywała się w listach do męża. Do końca życia powtarzała, że Michał jest tą drugą połówką jabłka. Różnili się, ale potrafili dostosować życie do potrzeb drugiej osoby. Oboje wyrozumiali i zakochani w sobie do końca. Nie wtrącali się w życie zawodowe drugiego. Michał Sobolewski kochał Irenę Jarocką nie za to, że była znakomitą piosenkarką, ale za to, jakim była człowiekiem.
Wspólną pasją obojga były podróże, ale największą pasją Ireny Jarockiej z całą pewnością był śpiew. Nie umiała bez niego żyć. Kiedyś powiedziała swojej przyjaciółce Ludmile Zamojskiej:
„Gdybym nie mogła śpiewać, to lepiej nie żyć...”.
Mówiła też, że ,,Najszczęśliwszy jest człowiek, który może żyć swoimi pasjami. Może dlatego jestem szczęśliwa. Może dlatego jest mi tak dobrze na świecie”.
Jerzy Rajczyk – muzyk, wokalista, który występował wspólnie z Ireną Jarocką na wielu koncertach, też ma wiele wspomnień związanych z piosenkarką.
– Irenę poznałem w 1968 roku. Wcześniej znałem jej pierwszego męża Mariana Zacharewicza, który był także jej menadżerem, a z którym w klubie studenckim „Żak” braliśmy udział w różnych imprezach.
– Irena była wspaniałą osobą. Zawsze skromną, wyciszoną, łagodną, ale uśmiechniętą dziewczyną. Tak ją pamiętam.
– Nigdy słowem ani zachowaniem swoim nie obraziła kogokolwiek. Taki chodzący anioł, można powiedzieć.
– Ale wyróżniała się urodą i talentem. Miała znakomity gust. Jak na tamte, siermiężne czasy, to, w porównaniu z innymi koleżankami, które też występowały na scenie, była jak kolorowy motyl.
– Tak jak Marylę Rodowicz porównywano z Urszulą Sipińską, tak Irenę z Anną Jantar. Na niektórych zdjęciach były nawet podobne. Ale Irena miała m.in. tę przewagę, że się znakomicie ubierała. Obie jednak miały wielki talent muzyczny i każda ma swoje miejsce w historii polskiej muzyki.
Największy kontakt z Ireną mieliśmy po 1973 roku, kiedy ona wróciła z Paryża. Wtedy zapadła decyzja, żeby powstał nasz wspólny program. Irena z Marianem zaprosili mnie do udziału w nim. I z tym programem muzycznym ruszyliśmy w Polskę.
Jerzy Rajczyk / muzyk, wokalista, występował wspólnie z Ireną Jarocką na wielu koncertach
– Wtedy zobaczyłem, jaki Irena ma fantastyczny kontakt z publicznością. Ludzie kochali ją i jej głos. Przychodzili dla niej i dla jej tego ciepła, którym „otulała” wszystkich podczas koncertu.
– To, co wyróżniało Irenę od wielu innych wykonawców z tamtego czasu – nigdy nie była chimeryczna, nie miała fochów i dąsów. Pamiętam taką zabawną sytuację. W 1974 roku, na trasie koszalińskiej, mieliśmy koncert w miejscowości Bobolice. Było lato. Upał. Na miejscu okazało się, że będziemy występować w starym kinie i to jednego dnia… aż cztery razy. To było korzystne dla organizatorów z Estrady, ale dla artystów niezwykle męczące, żeby jednego dnia spędzić osiem godzin na scenie. Ale to jeszcze nie był największy problem. Większym było to, że w tym starym kinie nie było miejsca, gdzie moglibyśmy zrobić sobie garderobę. Musieliśmy się przebierać w miejscu między ekranem kinowym, a ścianą za ekranem. Ta przestrzeń miała najwyżej półtora metra długości. I tam musieliśmy się wszyscy zmieścić razem z zespołem muzycznym.
– Nie było nawet możliwości wyjścia do toalety, bo jedyna była w foyer, do której trzeba było przejść przez scenę i cała widownię. Jedyne drzwi z tej naszej zaimprowizowanej garderoby prowadziły na… łąkę. Jakby i tego było mało, to ściana za ekranem była wysmarowana jakimś czernidłem, które widocznie wtedy stosowało się w kinach, o czym my nie wiedzieliśmy. Pamiętam, że Marian Zacharewicz miał taką białą marynarkę, którą przywiózł sobie z Paryża. Oparł się nieopatrznie o tę ścianę i całe plecy marynarki były czarne, podobnie było z sukienką Ireny. Dziś wydaje się to zabawne, ale wtedy nie było nam do śmiechu.
– Przypominam sobie jeszcze jedną anegdotę związaną z Ireną. Nocowaliśmy w hotelu w jednym z polskich miast. Pamiętam, że wtedy Irena miała taką ulubioną sukienkę, przywiezioną z Paryża, która była szyta w formie patchworka. Sukienka była zjawiskowa, ale miała fragmenty materiału mocno marszczonego. Irena oddała sukienkę do pralni, a potem poprosiła panią pokojową, żeby ją wyprasowała. Ta pani z przyjemnością przyjęła to zlecenie. Wieczorem, oddając już wyprasowaną sukienkę, powiedziała:
– Pani Ireno, starałam tak bardzo wyprasować te pomarszczone fragmenty ale mi się tak do końca nie udało.
– Oczywiście Irena nic nie powiedziała ani nawet nie spojrzała krzywo na tę kobietę, bo przecież ona starała się to zrobić jak najlepiej.
Napisz komentarz
Komentarze