Na Wybrzeże przyjeżdżał na wakacje. Bywał w Ustce, gdzie towarzyszył żonie, ale najbardziej kochał Sopot, tylko tutaj, jak twierdził, „morze było jak szampan” albo jak „duńska porcelana”. Czuł się tu w sierpniu 1951 roku, bardzo szczęśliwy. Pisał: „Tak chciałbym, aby wrócił jeden dzień, jedna godzina, jeden moment z Sopotu. Jedna rozmowa, jeden kawałek bezsennej nocy, jeden kawałek grany przez orkiestrę”.
Mieszkał w Domu Literatów, balował w Grand Hotelu, na dancingach. Dużo spacerował, walczył, a może raczej poddawał się melancholii.
Do przeżyć sopockich wraca w „Dziennikach”, z września 1951 roku: „Pobyt nad morzem był jedną przygodą młodości, gdzie każda kąpiel, każda przejażdżka kajakiem, każdy taniec („pląs”) były marzeniem, wypadkiem. (...) chwilami szczęście graniczyło ze śmiercią (...) Pełnia tych doznań nie mieści się w żadnych określeniach ani w żadnych słowach. Szczęśliwe były może jedynie te dwa trzy tygodnie nad morzem, tamten czas gwałtowny, mocny, absorbujący – cierpienia jakich nie doznawałem od lat, ale i radość, a przede wszystkich uczucie, że się żyje i upaja się życiem. Coś jak w Stawiszczach w 1914 to doznawanie dni, drzew, kwiatów – już nie poematów, jak wtedy, ale jakichś odłamów sztuki. (…) teraz jest za to spokojnie. Wszystko minęło. Ostatnie lato starego Forsyte'a. Niech przychodzi jesień”.
Pisarz zmarł 2 marca 1980 roku.
Napisz komentarz
Komentarze